Jeżeli przyjąć za kryterium oceny serialu to, jak się kończy, a nie jak zaczyna, wyszłoby, że Nowy smak wiśni do najbardziej udanych produkcji nie należy. Zaczął się wprawdzie najlepiej jak można. Od razu było wiadomo, że odpowiedzialni za projekt Nick Antosca i Lenore Zion posiłkując się powieścią Todda Grimsona nie mają za dużego budżetu, ale sporo serca do gatunku. Młodzi, zainspirowani dokonaniami swoich mistrzów (w trakcie serialu padają takie nazwiska jak Lynch, Cronenberg, nawet Żuławski) mieli w rękach niezły scenariusz, ale dziury w nim postanowili wypełnić udziwnieniami rzędu tych niepotrzebnych. I nie byłoby to najgorsze, ale Netflix, który wymagał ośmiu pełnych odcinków wymusił na twórcach zagrania typowe dla tasiemców. Zanim jednak do nich przejdziemy, skupmy się na tym co dobre, czyli na początku.
Bohaterką jest Lisa Nova, młoda, zbuntowana reżyserka, która nakręciła krótkometrażowy horror, taki, że producentom włosy dęba stają. Jest mocny, bo przedstawia scenę (będzie nam dane ją zobaczyć w połowie sezonu) rodem z filmów snuff. Wszyscy się zastanawiają jak to zrobiła i jakim to jest utalentowanym twórcą, który przy minimalnym nakładzie finansowym dał radę nakręcić taką bombę. Pełny metraż jest już w drodze, wystarczy tylko spojrzeć przychylnie na drapieżnego producenta, pozwolić położyć mu rękę na udzie. Stop. Lisa nie jest taka i producent dostał po łapach. Od tej pory sprawy przyjęły dla Lisy zły obrót. W momencie gdy postawiła znak stopu i nie zamierzała być jedną z ofiar ruchu #metoo wszystko zaczęło się walić. Film dzięki prawnym kruczkom został jej odebrany, a ona poprzysięgła zemstę.
Rzeczywiście w Nowym smaku wiśni możemy zaobserwować pewien natłok atrakcji, ale dzięki jego niezaprzeczalnym walorom długo nie dostrzegamy tego, że twórcy krążą w miejscu. Szybko więc zachłysnęliśmy się estetyką, świetną scenografią, nawet dusznym klimatem. Pomysł na umiejscowienie akcji w latach 90. jest jednak jakby chybiony i nie wiadomo czemu służy (ot kilka przebojów z Another Day in Paradise na czele). Wiadomo, że lata 90. sporo też ułatwiły twórcom, bo brak telefonów komórkowych zawsze daje kilka możliwości. Cóż z tego, że przy ograniczonym budżecie akcja rozgrywa się dosłownie w kilku pomieszczeniach, a twórcy muszą odrzucić na bok zapewne wiele pomysłów na sceny w plenerach. Niosłoby to rzecz jasna za sobą potrzebę przygotowania odpowiedniego zaplecza, a Nowy smak wiśni, przypominam, jest z tych skromniejszy. Całość nadrabia wspomnianym klimatem i pomysłem. Ważnym elementem jest tu figura wiedźmy, są zombie, jest i klątwa. Twórcy nie poskąpili też obskury, a specjaliści od efektów praktycznych uczciwie podeszli do gore (raptem kilka scen, ale porządnie wykonanych). Nowy smak wiśni rozbija się niestety o własne obietnice i postawione pytania, na które (wiemy to doskonale) nigdy nie dostaniemy odpowiedzi. Najgorsze, że aż tak bardzo nam na tym nie zależy, a końcowe odcinki to przemieszczanie się głównej bohaterki (trzeba oddać sprawię, że Rosa Salazar jest w tej roli autentycznie świetna) od adresu do adresu. Innymi słowy, w końcu zaczyna wiać nudą. Na domiar złego, Nick Antosca i Lenore Zion pozostawili furtkę nie tylko otwartą na oścież, co wręcz wyjętą z zawiasów, tak żeby nikt z włodarzy Netfliksa nie miał wątpliwości, że „jesteśmy gotowi kręcić dalej”. Ja już takiej pewności nie mam.
Reżyseria: Gandja Monteiro, Jake Schreier, Matt Sobel, Nick Antosca, Arkasha Stevenson
Scenariusz: Nick Antosca, Haley Z. Boston, Matthew Ross Fennell, Lenore Zion, Christina Ham, Mando Alvarado, Alana B. Lytle, Todd Grimson (na podstawie powieści)
Obsada: Rosa Salazar, Catherine Keener, Eric Lange, Jeff Ward, Manny Jacinto, Daniel Doheny, Mark Acheson
Muzyka: Jeff Russo
Zdjęcia: Celiana Cárdenas