James Gunn znalazł już dawno złoty środek na to, by swoją rozrywkową machinę zatrzymywać idealnie przed momentem, gdy ta mogłaby skręcić w korytarze żenady. Takiej umiejętności nie mają na przykład twórcy Deadpoola, filmu skądinąd podobnie prześmiewczego, ale właśnie w charakterze mało apetycznej błazenady. Legion samobójców: The Suicide Squad najchętniej porównałbym, z jego humorem (bo de facto to jedna z fajniejszych komedii nakręconych w ostatnich latach) do jednego z moich ulubionych filmów z tego gatunku XXI wieku, Tropic Thunder (Jaja w tropikach) Bena Stillera prezentował podobny rodzaj obłąkanej zgrywy, szaleńczego humoru, wariackich i szalonych pomysłów przekraczających zapewne niekiedy granice dobrego smaku, ale jednak mieszczących się w nawiasie samoświadomego humoru. Wracając do Legionu i porównując do go pierwszej części, to wszystkie elementy wypadają korzystniej. Tam gdzie David Ayer dmuchał niemożebnie mocno w swój nadęty balon (oceniłem pierwszy Legion Samobójców bardzo źle i do dzisiaj pamiętam ten zmarnowany czas w kinie), James Gunn wykazał się wyjątkowym luzem, ale też dyscypliną, bo ani na chwilę nie zbacza z obranego przez siebie kursu. Kurs natomiast obrał jeden, Legion samobójców: The Suicide Squad miał być i stał się oczywiście „komiksem na jawie”, w którym z pokorą przyjmujemy każde przegięcie, każdą niemożliwą postać, akcję czy zwrot. Te same zwroty i twisty są chyba jedną z najlepszych (rzecz jasna po humorze) rzeczy w najnowszym filmie James Gunna.
Twórca rozpisał całą historię na nowo od razu zakładając, że każdy widz wie o co chodzi z legionem samobójców. Skoro wie, nie trzeba męczyć się i wyjaśniać genezy powstania takiego oddział. Wydaje mi się jednocześnie, że sama fabuła jest nieco pretekstowa i służy tylko temu, by przedstawić Gunna jako posiadacza solidnego warsztatu. No bo sami zobaczcie o jaki pomysł opiera się scenariusz. Banda wyrzutków dociera na wyspę, gdzie rządzi okrutny watażka i ta sama grupa straceńców musi zniszczyć tajną bazę, gdzie odbywają się ściśle tajne eksperymenty. Tu nie chodzi o to, że historia jest naciągana, a raczej o to, że nie zobaczymy nic spektakularnie nowego w tej materii. Czy musimy? Jak się okazuje rzucenie niedopasowanych do siebie super bohaterów bezpośrednio w wir akcji i wymieszanie nurtów 'men on a mission’ z ciągłym korzystaniem z najlepszych wzorców 'buddy movie”’ było pomysłem najlepszym.
Można nawet napisać, że Gunn odwołuje się do własnych patentów na wykreowane postaci, bo taki na przykład Pearcmaker to taki rozbudowany Drax ze Strażników Galaktyki, a King Shark to rzecz jasna wyrośnięty Grunt. Czy to zarzut? Nie, bo siła Legionu tkwi w świetnie napisanych dialogach, dowcipie i zachowaniach bohaterów. Każdy znajdzie tutaj swojego kumpla, a opowieść, pomijając całą feerię efektów specjalnych, jest przecież uniwersalna. Jak zawsze chodzi o różne osobowości i charaktery, które zjednoczą się w walce ze złem. Rodzina mocą silna i tylko razem, współpracując i wykorzystując swoje najlepsze cechy, porzucając najgorsze, mogą osiągnąć najwięcej. Bawiłem się doskonale.
Czas trwania: 132 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: James Gunn
Scenariusz: James Gunn
Obsada: Margot Robbie, Idris Elba, John Cena, Joel Kinnaman, Jai Courtney, Peter Capaldi, David Dastmalchian, Daniela Melchior, Michael Rooker
Zdjęcia: Henry Braham
Muzyka: John Murphy