Reżysera Vincenta Warda większość widzów zna przede wszystkim z jednego tytułu. Między piekłem a niebem z 1998 roku z Robinem Williamsem w roli głównej dał się zapamiętać głównie jako „malowniczy melodramat fantasy” i to określenie pasuje moim zdaniem idealnie. Scenariusz scenariuszem (główny bohater szuka zmarłej ukochanej w zaświatach), ale w pamięci obraz pozostał chyba przede wszystkim dzięki swojej niesamowitej (robiącej wrażenie prawdopodobnie aż do dzisiaj) prezencji. To rzecz jasna zasługa efektów specjalnych, ale twórcy zdecydowali się na niezwykłe połączenie filmu aktorskiego z żywymi, rozlewającymi się niemalże farbami (sztuki piękne to główna dziedzina Warda, z wyróżnieniem ukończył Ilam School of Fine Arts, gdzie zresztą po otrzymaniu doktoratu został adiunktem), które stanowiły o głównym baśniowym charakterze filmu. Vincent Ward nowozelandzki reżyser, scenarzysta to przede wszystkim artysta i daje temu wyraz w każdym swoim filmie, chociaż swoich fanów nie rozpieszcza jeśli chodzi o ilość tytułów. Od pełnometrażowego debiutu w 1978 roku (Stan oblężenia) nakręcił raptem sześć filmów, ale, co najbardziej intrygujące, był głównym twórcą podstawy scenariusza do Obcego 3 Davida Finchera. Wprawdzie 'story by’ widnieje na tytułowych planszach filmu o xenomorphach, ale ostateczny kształt tamtej opowieści różni się znacznie od wizji, którą chciałby uzyskać Ward jako scenarzysta. Wracając do Nawigator: Odyseja średniowieczna, to trzeba napisać wprost, że jest to film pod wieloma względami niezwykły. Artystowskie fantasy, w którym Ward wizjoner połączył opowieść z zamierzchłej historii sięgającej 'czarnej śmierci’ i czasy współczesne. Główną istotą opowieści jest tu ludzki strach przed chorobą, która niechybnie zmierza do małej wioski w Cumbrii.
To XIV wiek, ludzie z wioski są zabobonni i ze zgrozą w oczach wypatrują złego. Wierzą, że tylko ofiara złożona Bogu może uchronić tą małą społeczność. Garstka mężczyzn wyrusza w podróż, bo ratunek opierają o wizje młodego Griffina (Hamish Gough nie zrobił kariery aktorskiej, ale po dziś dzień piastuje funkcję drugiego reżysera przy największych filmowych produkcjach), który wierzy, że trzeba zatknąć ogromny krzyż na najwyższej kościelnej wieży w okolicy. Takiej tu nie ma gdzie okiem nie sięgnąć, ale jednak w powracających wizjach, chłopak widzi wyraźnie i kopułę kościoła i schody, wspinaczkę, miejskie światła. Drużyna złożona ze śmiałków, wraz z powracającym z dalekiej podróży Connorem, który dla Griffina jest ucieleśnieniem bohatera, wchodzą do jaskini. Podróż to zaiste ciężka, ale udaje im się w końcu przebić przez gruz, kamienie i ściany. Wychodzą w czasach współczesnych, nieopodal podmiejskiej dżungli, zaraz przy autostradzie na obrzeżach Auckland w 1988 roku… Przestraszeni kontynuują podróż, bo wśród drapaczy chmur widać kościół…
Głównym atutem filmu Warda jest bez wątpienia scenariusz, który łączy w sobie bohaterskie czyny, niesamowitą opowieść o czasach mroku, w których garstka ludzi musi stawić czoła naturalnym lękom wynikającym ze zderzenia z nieznanym. Ale Ward, artysta, przedstawił się również jako niezrównany formalista. a jego XIV wiek w Anglii to zdjęcia czarno białe, kręcone głównie w nocy na dużych zbliżeniach, gdy śmierć, rzeczywiście zagląda prosto w oczy. To wtedy czuć ten niesamowicie duszny klimat trupiego oddechu na karkach i autentyczny horror wynikający ze zbliżającej się zarazy. Ludzie są przerażeni, gdy do wioski podpływa mała łódź, prawdopodobnie z zarażonymi, umierającymi już ludźmi. Tu nie ma radości, bo Connor, który wraca z podróży opisuje wielkie miasta pogrążone w bólu i mroku. Podróż do współczesności (obraz przechodzi w kolorowy), gdy człowiek zwyciężył chorobę daje nadzieję, bo nauka zawsze ostatecznie poradzi sobie z każdą zarazą. Ciekawe jest to (i daje to pewien nowy kontekst), że ludzie nie myślą właśnie o tym że choroba jest pokonana, a przede wszystkim o tym, by wciąż zadowolić Boga i umieścić ten przeklęty krzyż na wieży. Tylko to może przecież, w ich mniemaniu, uchronić najbliższych. Wyjątkowy film Warda ogląda się jak rodzaj śnienia, dzieło nietuzinkowe, z pewnością bardzo odległe od rozrywkowego charakteru, bo łączy w swoim artystycznym tonie (cały czas) przygodę, humor i grozę, wymiar bardzo surowy w prezentowanej optyce, ale i jednocześnie niezwykle natchniony. Gdy dodać do tego urokliwe celtyckie melodie, chórki, sugestywną grę aktorska (dość specyficzną, ale bardzo wiarygodną) powinniśmy otrzymać dzieło wybitne. Ja oceniam Nawigatora bardzo dobrze i doceniam przede wszystkie ambicje, scenariusz i wykonanie. Emocji pewnie dostarczył mi obraz mniej niż powinien, ale to jeden z tych filmów, które warto zobaczyć, bo jest zapomniany i niedoceniony. Przyznam również, że miałem go już dawno na swojej liście do obejrzenia, a ostatnio, wchodząc przypadkiem na portal Filmweb, zobaczyłem, że wśród raptem trzech ocen u znajomych widnieje również ta najwyższa u krytyka Michała Oleszczyka. Może chociaż to was przekona.
Czas trwania: 92 min
Gatunek: fantasy
Reżyseria: Vincent Ward
Scenariusz: Vincent Ward, Kely Lyons, Geoff Chapple
Obsada: Bruce Lyons, Chris Haywood, Hamish Gough, Marshall Napier, Sarah Peirse
Zdjęcia: Geoffrey Simpson
Muzyka: Davood A. Tabrizi