Nie przeczytacie tu o fazach MCU, ani o konkretnym miejscu Czarnej Wdowy na mapie w uniwersum Marvela. Nie będę też sięgać do genezy i próbował oszukiwać sam siebie, że znam się na komiksach. Przeczytacie tutaj o tym, czy warto wybrać się na Czarną Wdowę do kina. Cholera jasna, warto. Cieszę się tym samym niezmiernie, że w końcu mogę napisać o kobiecym kinie akcji, bo Czarna Wdowa to film przede wszystkim o dziewczynach. Nie doszukiwałbym się tu jednak w głównym temacie feministycznego wydźwięku (ten oczywiście znajdziecie i choć jest istotny, nie jest najważniejszy). Czarna Wdowa jest o rodzinie, a raczej jej braku, czasem substytucie rodziny, złych wspomnieniach o rodzinie, a czasem też o tym, że nawet z tej toksycznej familii można wyciągnąć coś dobrego (z czym przecież nie do końca muszę się zgadzać).
Fabularnie, już stricte rozrywkowo Czarna Wdowa to opowieść o Natashy Romanoff, która chciała sobie spokojnie ułożyć życie w leśnej głuszy. Nic z tego, bo przeszłość raz jeszcze do niej wróciła. Więcej słów wyjaśnień nie potrzeba, bo całość rozchodzi się o powrót do traumatycznych wspomnień i rozprawienie się z człowiekiem i organizacją, którą ten stworzył, czyli 'czerwonym pokojem’, gdzie szkoli się małe dziewczynki, by potem je wykorzystać do zbrodniczych celów.
Kobiece kino akcji to jedno, ale Cate Shortland (reżyserka, kolejna kobieta w składzie) dzięki swojej niezwykłej wrażliwości dała kinu superbohaterskiemu coś jeszcze. To niezwykły ładunek empatii, który mocno wybrzmiewa w scenach, gdy nie słychać już wybuchów, a procesory graficzne na chwilę zwalniają obroty przy renderowaniu kolejnych niemożliwie wyglądających scenach akcji. Gdy wszystko zwalnia i Natasha siedzi z rodziną przy stole, albo raczej z ludźmi którzy przez chwilę rodziną byli, widz wchodzi w historię głębiej. Wtedy dopiero i wtedy też najmocniej film angażuje. Tak trudne tematy rzadko znajdują swoje ujście w blockbusterach, ale znalazło się tu na nie miejsce (i bardzo się z tego cieszę) co najmniej kilka razy. Oczywiście Czarna Wdowa to feeria barw, strzelaniny i momenty, których nikt nie ma prawa przeżyć, ale to przecież komiks na dużym ekranie. Podobało mi się też, że ponownie wróciliśmy do nieco zimnowojennej orientacji na humor, bo Czarna Wdowa odwołując się do motywu uśpionych agentów (co znalazło odbicie w kilku tytułach z lat 80. chociażby w Małej Nikicie Richarda Benjamina) pozwoliła sobie na odważne granie Rosji na nosie. Przejawia się to w klasycznych scenach z pociągiem do wódki, śmiesznym akcentem, z którym doskonale sobie radzi fenomenalny tutaj David Harbour, czy przy prezentacji sprzętu militarnego (wysłużony śmigłowiec). Nikt de facto nie robi tego lepiej (nie naigrywa się z drugiego supermocarstwa) niż Hollywood, a Czarna Wdowa dobitnie o tym przypomniała. W cieniu tych wszystkich przyjemnych akcentów pozostaje gdzieś jakby na uboczu ta, która tak bardzo podobno zabiegała o solo filmu Marvela. Scarlett Johansson, bo o niej mowa oddała więc pole Florence Pugh, która tutaj kradnie większość scen, gdy panie są ze sobą na ekranie, a gdy pojawia się wspomniany już David Harbour, cała sala patrzy na niego.
W finale nieco męczący (ciężko ogarnąć rozmach niektórych scen) to ostatecznie dobry film o kilku szczęśliwych chwilach w nieszczęśliwym dzieciństwie, o których pamięta się przede wszystkim.
Czas trwania: 133 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Cate Shortland
Scenariusz: Eric Pearson, Jac Schaeffer, Ned Benson
Obsada: Scarlett Johansson, Florence Pugh, Rachel Weisz, David Harbour, Ray Winstone, William Hurt
Zdjęcia: Gabriel Beristain
Muzyka: Lorne Balfe