Przy próbie trzymania dwóch srok za ogon, zostałeś z kilkoma ładnymi piórami, Panie George Clooney. Niewykorzystane aspiracje i górnolotne ambicje Clooneya (tutaj reżysera i aktora w głównej roli) przegrały ze sprawą bardzo prozaiczną w sztuce filmowej, tempem, wątkami, które nie zaangażowały, trywialnym podejściem do narracji. Bohaterem jest Augustine, naukowiec na odległym przyczółku na Arktyce. George Clooney posiłkując się kilkoma retrospekcjami z przeszłości Augustine’a wyjaśnia w sposób podkreślony i wytłuszczony, że bohater zawsze miał problemy w międzyludzkich kontaktach. Zatem wyjątkowo nie dramatyzuje, gdy na stacji zostaje sam. Podjął taką decyzję w sposób świadomy. Cała reszta personelu ucieka w popłochu, bo zdaje się, że następuje kres dla naszej rasy. Wirus, pandemia czy katastrofa klimatyczna, jak tutaj. Jak zwał, tak zwał, Augustine zostaje sam. Czyżby?
Te dwie pieczenie na jednym ogniu wyszły w obu przypadkach słabo przyprawione, a na domiar złego (najgorzej), zimne. Akcja rozgrywa się dwutorowo. Z jednej strony obserwujemy astronautów, którzy wracają na Ziemię. Badali obce światy i szukali dla nas schronienia na przyszłość. Z dobrymi nowinami lecą do domu. Z drugiej strony Augustine chce za wszelką cenę powiadomić ich o nowej sytuacji. Fabuła brzmi kusząco, bo przecież dostajemy czynnik związany z zagrożeniem, dochodzi presja czasu, astronauci muszą podjąć trudną (najtrudniejszą) decyzję, a i sam Augustine po całym życiu spędzonym we własnej bańce, musi w końcu zrzucić skorupę i spróbować się otworzyć.
Niebo o północy to ekranizacja prozy Lily Brooks-Dalton, która na polskim rynku ukazała się po raz pierwszy w 2017 roku (pod tytułem Dzień dobry, północy). Być może w powieści, autorka potrafiła zaangażować czytelnika w historię, ale filmowi scenarzyści i sam Clooney zdecydowanie nie. Dwa wspomniane wątki prowadzone są równolegle, a widz nie potrafi oddać serca żadnej z historii. Wyraźnie również widać, że twórca zerka i ściąga od Christophera Nolana i jego Interstellar. Poza tym odniosłem wrażenie, że George Clooney tak naprawdę ma bardzo mało do przekazania, a momenty, gdzie nie można wcisnąć kolejnej metafory wypełnia bardzo ogranymi schematami, czy też wypełniaczami, które zawsze muszą znaleźć się w filmach z nurtu katastroficznego. Na orbicie musi dojść do incydentu i astronauci muszą odbyć spacer po kadłubie statku, a na ziemi Augustine, który jest zmuszony odbyć wyprawę (do stacji wyposażonej w lepszą antenę) będzie mieć wypadek. Te same klisze działają o tyle kiepsko, że widz może tu pobawić się w wytrawnego jasnowidza już od pierwszych scen. W ten sposób skonstruowany jest cały film, gdzie na małe tropy są skierowane reflektory o olbrzymiej mocy.
Niebo o północy z pewnością trafi w gust widza wypatrującego końca świata za oknem, bo seans pasuje jak ulał do dzisiejszego, tegorocznego nastroju. Powinien nas wrzucić w objęcia smutku i żalu, ale po prawdzie pozostajemy niezwykle obojętni. I nie jest to nasza wina, gdy dostając kolejną opowieść z postapokaliptycznym tłem, nie potrafimy wykrzesać z siebie zainteresowania, a wina samej opowieści i reżyserii. Szkoda, bo mimo wszystko te ambicje czuć, niestety pod grubą warstwą lodu.
Gatunek: dramat, sci-fi
Reżyseria: George Clooney
Scenariusz: Mark L. Smith
Obsada: George Clooney, Felicity Jones, David Oyelowo, Tiffany Boone, Demián Bichir, Kyle Chandler
Zdjęcia: Martin Ruhe
Muzyka: Alexandre Desplat