Bardzo szybko w trakcie oglądania Random Acts of Violence wywołałem z pamięci niezwykle niedoceniony moim zdaniem film Kalifornia Dominica Seny z 1993 roku. U Seny Brian (David Duchovny) i Carrie (Michelle Forbes) zbierali materiał do książki o najgorszych mordercach w historii Ameryki. W tym celu wybrali się w podróż, która bardzo szybko została naznaczona krwią i cierpieniem. W filmie Jaya Baruchela założenie jest podobne.
Random Acts of Violence to aktualny (cały czas) przekaz, udane brutalne sekwencje i wyjątkowo (niestety) blada tonacja w finale. Szkoda, bo ta amerykańsko-kanadyjska produkcja oparta na komiksie (pod tym samym tytułem), autorstwa Jimmy’ego Palmiottiego i Justina Graya ma po prawdzie wszystko co twórca potrzebuje, by dowieźć do końca produkt kompletny, który miałby nawet aspiracje na to, by powalczyć o status obrazu kultowego.
Bohaterów jest czwórka i podobnie jak we wspomnianej Kalifornii tematem przewodnim jest droga. Każdej jednak postaci przyświeca inny motyw i inną „drogę” w sensie metaforycznym i dosłownym będą musieli przejść. Jedno jest pewne, nie wszyscy dojadą. W centrum akcji jest Todd (Jesse Williams), który zyskał popularność jako twórca powieści graficznej o Slashermanie. To komiks dla dorosłych przepełniony okrucieństwem zmieszanym z gore, a zainspirowany serią prawdziwych (fikcyjnych) morderstw. Jednak Todd jest najwyraźniej zmęczony i Slashermanem i samą myślą o tym, że ktoś mógłby chcieć kontynuacji. Urywa szybko spekulacje i w każdym kolejnym wywiadzie twierdzi, że nadchodząca część (na którą sam nie ma jeszcze pomysłu) będzie też ostatnią. Podróż ma być źródłem inspiracji dla Todda, tym bardziej, że przebiega ona po miejscach, w których prawdziwy Slasherman swego czasu działał. Dokooptowani menedżer, partnerka i asystentka Todda mają zgoła inne cele. Menedżer chce przekonać Todda do kontynuowania serii oraz dba o to, żeby to swoiste tournée spełniało charakter trasy promocyjnej (wywiady, spotkania z fanami), asystentka dwoi się i troi, by sprostać oczekiwaniom szefa ale ma też wyraźne ambicje by samej wejść w przemysł komiksiarski (notabene jest utalentowaną ilustratorką), a partnerka Todda zbiera materiały o ofiarach Slashermana i chce wydać w przyszłości książkę, w której skupi się na ofiarach, a nie na figurze psychopaty. Jak się pewnie domyślacie tropem czwórki podróżników rusza morderca, który wyłuskuje przypadkowych turystów, którzy mieli, mają, bądź będą mieć kontakt z Toddem i jego ferajną. Jego mordercze akty to kopie pomysłów rysownika i autora komiksowej serii, Todda…
Mam problem z filmem Jaya Baruchela, który do tej pory był znany w branży przede wszystkim jako aktor komediowy. Jako stand-uper i znajomy kliki skupionej wokół Setha Rogena dał się poznać z kilku filmowych ról prezentując talent wytrawnego komika. Jak widać Baruchelowi po głowie od dłuższego czasu chodził horror, a dokładnie od roku 2011 kiedy to reżyser ze scenarzystą Jesse Chabotem usiedli po raz pierwszy do rozmów. Sprawa się przeciągała, a finalnie dostaliśmy ciekawy miks wysłużonych klisz z trafnym komentarzem społecznym, choć tutaj przy niezwykle grubo ciosanym przekazie. I w zasadzie trudno jednocześnie stwierdzić, po której stronie opowiadają się twórcy. Czy przemoc zawarta w komiksach i idąc dalej w popkulturze ma doprowadzać do aktów agresji, być zalążkiem zła i stworzyć mordercę? Czy jednak ci sami twórcy, kręcąc swój horror, skądinąd slasher, opowiadają się po stronie zdrowego rozsądku, a całe zło zrzucają na karb szaleńców? Nie do końca zatem rozumiem jaki cel przyświecał Baruchelowi, który skazuje swojego bohatera na konfrontację ze (dla przykładu) znajomym ofiar. Po spotkaniu z fanami Todd, zmieszany, zaczyna widzieć jakie skutki (?) niesie ze sobą przekaz z jego dzieła. Rozochocony przemocą czytelnik przynosi skonstruowany jeden z artefaktów, który służył Slashermanowi w jego śmiertelnych wojażach, ciężarówkę (model w wersji mini) służącą do torturowania ofiar.
Random Acts of Violence oprócz tych chybionych akcentów, które z pewnością mają zmusić nas do zastanowienia się nad czymś, spełnia swoją rolę slashera. Morderca podążając za grupą wycieczkowiczów zostawia po sobie krwawy ślad, a nie raz wyprzedzają prześladowanych pokazuje z czym niedługo, być może, się spotkają. Od strony gatunku film Baruchela prezentuje się okazale. Gore jest kunsztownie spreparowane, efekty przygotowane z uznaniem dla starej szkoły, a same sekwencje morderstw gwałtowne tak, jak gwałtowny i bezkompromisowy potrafi być filmowy antagonista w masce spawacza.
Obraz Jaya Baruchela to niezły, klimatyczny i prezentujący dość oryginalną formę slasher nie pastwiący się jednak nad wspomnianymi kliszami, a wykorzystujący ich całe dobrodziejstwo. Szkoda, powtarzając, finału, który szybko ulatuje z głowy, a sam w sobie stanowił niezrozumiałą próbę wyniesienia filmu ponad jego gatunkową przynależność.
Gatunek: horror
Reżyseria: Jay Baruchel
Scenariusz: Jay Baruchel, Jesse Chabot, Justin Gray, Jimmy Palmiotti
Obsada: Jesse Williams, Jordana Brewster, Jay Baruchel, Simon Northwood
Zdjęcia: Karim Hussain
Muzyka: Wade MacNeil, Andrew Gordon Macpherson