Do Stranger Things braci Duffer podchodziłem z dużą nieufnością. Obraz nakręcony w stylistyce kina rodem z przełomu lat 70. i 80. będący przepełnionym nostalgią hołdem dla filmów (przede wszystkim) Stevena Spielberga z tamtego okresu? J.J. Abrams już przecież tego dokonał w 2011 roku kręcąc Super 8 – nie tylko jeden z najlepszych filmów w swoim dorobku, ale też bodaj najlepszy filmowy hołd dla „kina nowej przygody”, jaki powstał w XXI wieku. Bazując na tej samej nostalgii ktoś pięć lat później miałby stworzyć dobry serial? Byłem bardzo sceptyczny. W końcu istnieją dość widoczne granice tego rodzaju opowiadania historii, jak choćby ograniczenia artystyczne narzucone przez wzorowanie się na dziełach sztuki zakorzenionych w innym czasie. Nostalgia ma dużą moc, ale czy wystarczy, by utrzymać widza wiele godzin przed telewizorem? Łatwiej to zrobić w sytuacji filmu, z którym czas obcowania jest zdecydowanie krótszy. W tym sensie dużo trudniej jest zrobić dobry serial, który nie pogubi po drodze widzów, niż dobry film. Po pierwszym odcinku Stranger Things spodziewałem się, że dość szybko z tego serialu odpadnę. Jednak z każdym kolejnym zacząłem ten obraz coraz bardziej doceniać. Po zaliczeniu wszystkich 3 sezonów (w planach twórców są kolejne) jestem bardzo wdzięczny Netfliksowi za tę produkcję. Stranger Things to serial kręcony z miłości do kina, który bardzo łatwo pokochać.
Dziwne zniknięcie.
W małym miasteczku, w Indianie, zaginął 12-letni Will Byers (Noah Schnapp). Feralnej nocy chłopiec, po 10-godzinnej sesji papierowego RPG Dungeons & Dragons z trzema najbliższymi przyjaciółmi, wsiadł na rower i pojechał do domu. Will nie dojechał do celu, a jego los pozostawał zagadką. Choć bardzo szybko chłopca zaczyna szukać nie tylko miejscowa policja dowodzona przez przeżywającego osobistą tragedię komendanta, Jima Hoppera (David Harbour), ale także cała lokalna społeczność, sprawa wydaje się dużo bardziej złożona, niż to się początkowo wydawało. Najbliżsi przyjaciele Willa – trójka uroczych nerdów: Mike (Finn Wolfhard), Dustin (Gaten Matarazzo) i Lucas (Caleb McLaughlin) postanawia nie siedzieć bezczynnie i wbrew zakazom rodziców, na własną rękę, znaleźć swojego kumpla. Uzbrojeni w procę chłopcy wsiadają na rowery i ruszają na poszukiwania. Jednak zamiast swojego przyjaciela znajdują kogoś innego: zagubioną dziewczynkę z ogoloną głową, która na pytanie o swoje imię odpowiada „Jedenaście” (Millie Brown). Dziewczyna bardzo niewiele mówi, stwarza wrażenie przerażonej, a na ręku ma dziwny tatuaż z liczbą jedenaście. Jakby to nie było dość dziwne, „Nastka” (jak nazywają ją chłopcy) posiada telekinetyczne zdolności. W tym samym czasie zrozpaczona matka zaginionego Willa, Joyce Byers (Winona Ryder), zaczyna dochodzić do wniosku, że w zniknięcie jej syna mogą być zamieszane siły nadprzyrodzone, a chłopiec znajduje się teraz w innym świecie, z którego próbuje się z nią skomunikować. Czy tajne laboratorium Departamentu Energii Stanów Zjednoczonych znajdujące się w pobliżu ma coś wspólnego ze zniknięciem Willa i pojawieniem się Nastki?
Świadome kalki.
Przyglądając się pierwszemu sezonowi Stranger Things można łatwo dojść do wniosku, że jest on w istocie połączeniem dwóch największych hitów kasowych 1982 roku, czyli familijnego sc-fi E.T. (wyreżyserowanego przez Stevena Spielberga ) o przyjaznym przybyszu z innej planety, który jest ukrywany przez grupę bohaterskich dzieciaków z amerykańskiej prowincji przed naukowcami i agentami rządowymi oraz horroru Duch (tu Spielberg był producentem, ale zdaniem niektórych źródeł pełnił też funkcję nieformalnego reżysera) o dziewczynce porwanej przez nadprzyrodzone moce, która komunikuje się ze swoimi rodzicami za pomocą telewizora. W miarę rozkręcania się serialu widzowie bez trudu znajdą nawiązania do innych filmowych klasyków z lat 80., takich jak choćby Gremliny rozrabiają Joe Dante’ego z 1984 roku, czy Coś Johna Carpentera z 1982 roku. Łatwo również dostrzec liczne podobieństwa z wydaną w 1986 roku książką To, autorstwa Stephena Kinga. Rzecz jasna nawiązań i (głównie) filmowych tropów jest znacznie więcej. Przeciwnicy Stranger Things łatwo mogliby ukuć zarzut, że to obraz, w którym kalka goni kalkę. Zgoda, tylko, że wszystkie kalki są tu stosowane absolutnie świadomie. Co więcej, autentyczna miłość (widoczna w każdym kadrze) braci Duffer do materiału źródłowego sprawia, że obecna w serialu nostalgia jest bardzo ciepła i inkluzywna.
Zły rząd kontra dobrzy obywatele.
Zgodnie z prawidłami gatunku w roli głównego czarnego charakteru pierwszego sezonu obsadzona zostaje tajemnicza agencja rządowa, której przedstawiciele nie wahają się zabijać niewinnych cywilów, czy też eksperymentować na dzieciach. Twarzą tej agencji jest kierujący ośrodkiem Dr Martin Brenner (Matthew Modine), wyniosły naukowiec nie liczący się z ludzkim życiem i cierpieniem, świadomie manipulujący ludzkimi uczuciami i potrzebami – wręcz żywa egzemplifikacja bezwzględnej władzy nastawionej jedynie na swój cel i nie zwracającej uwagi na koszty ludzkie, czy społeczne.Postawa podejrzliwości, czy wręcz nieufności wobec własnego rządu jest w USA bardzo silna i często obecna w kinie. Oczywiście ma różne polityczne odcienie. Mamy typ nieufności bliski libertarianom – nieufającemu władzy i celebrującemu indywidualizm jednostki odłamowi amerykańskiej prawicy (najciekawszym przedstawicielem takiego nurtu w kinie jest Clint Eastwood). Jest również nurt lewicowy, który wyrażając nieufność wobec władzy skupia się głównie na tych elementach jej funkcjonowania, które są nieprzejrzyste i wyjęte spod demokratycznej kontroli. Twórcom Stranger Things wyraźnie bliżej do lewicy. Widać to także, gdy w serialu nadużycia władzy niejako „sąsiadują” z twarzą Ronalda Regana pojawiającą się na wyborczych plakatach i ekranach telewizorów. Mamy nawet fragmenty, w których twórcy opowiadając o „erze Regana” delikatnie nawiązują do dzisiejszej Ameryki Donalda Trumpa.
W drugim sezonie Stranger Things obraz jest już bardziej skomplikowany i politycznie mniej jednoznaczny. Agencja rządowa po zmianach, jakie w niej zachodzą, jest już bardziej chwiejna i przejawia zarówno złe jak i dobre odruchy. Z kolei w trzecim sezonie głównymi antagonistami zostają Sowieci – odpowiednio karykaturalnie przedstawieni.
Naiwność czy idealizm?
Jednym z powtarzających się zarzutów jakie się stawia Stranger Things jest pewna naiwność obrazu braci Duffer. Widać ją choćby w tym, jak twórcy portretują Hawkins – małe miasteczko, w którym rozgrywa się akcja serialu. Mamy prawie idylliczny obraz amerykańskiej prowincji zamieszkanej niemal wyłącznie przez dobrych ludzi. Oczywiście są pewne rysy na tym obrazku: szkolna przemoc zasygnalizowana w pierwszym sezonie, czy w przypadku rodziny, która pojawia się w miasteczku w drugim sezonie, przemoc domowa. Niemniej nie wpływają one w sposób znaczący na całościowy obraz, który układa się w mit solidarnej i zaradnej amerykańskiej prowincji. W czasach, gdy kino i telewizja mity raczej dekonstruuje, niż używa, taki obraz może niektórych widzów razić. Wspomniana naiwność, która równie dobrze może być nazwana idealizmem, to jedna z cech charakterystycznych kina przygodowego lat 80., na którym wzorują się twórcy Stranger Things. Dla mnie to zawsze był idealizm, a nie naiwność. Tego idealizmu trudno szukać w dzisiejszych produkcjach. Dlatego na pierwszy rzut oka może wydawać się dziwne, że serial tak niedzisiejszy mógł odnieść sukces, zarówno artystyczny jak i komercyjny, w naszych dużo bardziej ironicznych czasach. W końcu dzisiejsze kino bardzo chętnie gloryfikuje cynizm i nihilizm, o czym świadczy sukces takich seriali jak House of Cards. Może zatem sukces Stranger Things pokazuje, że tego „naiwnego idealizmu” dziś nam brakuje, że jednak za nim tęsknimy?
O czym to serial?
Stranger Things ma jedną cechę, która spowodowała, że bardzo szybko ten serial pokochałem. To dzieło niebywale empatyczne. Jak na dzieło amerykańskie jest to też obraz zaskakująco anty indywidualistyczny, skupiony na wspólnocie, marzący o niej. W końcu nawet mieszkający na uboczu i stroniący od towarzystwa, dziwak, podążający za kolejnymi teoriami spiskowymi, Murray Bauman (Brett Gelman), nie zawaha się zaryzykować życia, by uratować ludzi w potrzebie. O tym też jest ten serial – o trosce o innych. Jest również o nie ocenianiu ludzi po pozorach. Popularny w szkole Steve Harrington (Joe Keery) z początku wydaje się nam pustym i zarozumiałym draniem nie dbającym o swoją dziewczynę, Nancy (Natalia Dyer). Jednak ostatecznie okazuje się dzielnym i wrażliwym chłopakiem. Pojawiający się w drugim sezonie nowy uczeń, Billy Hargrove (Dacre Montgomery), porywczy, apodyktyczny i nie najlepiej traktujący swoją przyrodnią siostrę, Max Mayfield (Sadie Sink), to na pierwszy rzut oka postać ze szkolnego koszmaru. Potem jednak pojawiają się pewne wątpliwości: czy mamy do czynienia z rozkochanym w przemocy łajdaku, czy może zagubionym chłopakiem, dla którego taka poza jest pozycją obronną? Ostatecznie czy nie oceniliśmy go zbyt pochopnie?
Jak przystało na serial o nastolatkach, dzieło braci Duffer to również opowieść o dorastaniu i odkrywaniu siebie. Mamy pierwsze miłości i pierwsze odrzucenia, jest nawet miłosny trójkąt między Nancy, Steve’em i bratem zaginionego Willa, Jonathanem (Charlie Heaton). Mówi również o sile rodziny i potędze prawdziwej przyjaźni. Wszystko opowiedziane bez ani jednej fałszywej nuty.
Czekając na czwarty sezon.
Można by napisać więcej i pewnie wiele się jeszcze będzie o tym serialu pisało. To jednak dzieło, które dużo lepiej odkrywać i przeżywać, niż później analizować. To serial, który wciąga i któremu wiele się wybacza – a to dziwaczne i nielogiczne zachowania bohaterów, a to pewne widoczne mielizny fabularne. Pierwsze dwa sezony trzymają równy poziom, w trzecim widoczny jest lekki spadek. Trzeci jest też najbardziej luźny, jakby twórcy postanowili wypuścić nieco powietrza z tej historii i wprowadzić w niej więcej humoru. Jestem bardzo ciekaw, co bracia Duffer przygotowali w sezonie czwartym, który podobno ma być najbardziej mroczny z dotychczasowych. Tego jednak nieprędko się dowiemy, bo Stranger Things, to jeden z seriali, którego zdjęcia do nowego sezonu zostały wstrzymane z powodu pandemii koronawirusa. Jest zatem czas dla wszystkich, którzy serialu nie oglądali, by to nadrobić. Moim zdaniem warto.