To miał być weekend, gdy Emily i Randall rozpoczną coś na nowo, dadzą sobie drugą szansę, zakopią stare niesnaski i z nadzieją spojrzą w przyszłość. Ona, ambitna studentka nauk chemicznych, chciałaby poznać nowe gatunki, zgłębić tajemnice, które kryją się na dnie oceanów. Jest typem naukowca, który nie boi się wyzwań, chce się sprawdzić w naukach ścisłych, stać się ważna i potrzebna. On stanowi na tym polu zupełne jej przeciwieństwo. Rzucił uniwersytet, bo, jak sam mówi, nie widzi sensu w nauce. Domek na plaży, który należy do ojca Randalla, a który ma być ich miejscem pojednania, miał być pusty. Młodzi zastali tam jednak gości, starych znajomych ojca Randalla, którzy również spędzają tutaj weekend. Wydaje się, że cała czwórka jest w stanie miło spędzić nadchodzące dni.
The Beach House, debiut Jeffreya A. Browna zaczyna w pewnym momencie przybierać odcień Melancholii Larsa Von Triera. Udziela się nam ten sam dominujący klimat czegoś nieuchronnego, przytłaczającego i… ostatecznego. Jednak o ile znany nam świat w Melancholii miał zaraz umrzeć, w The Beach House może narodzić się na nowo, jednak my, ludzie, najwyraźniej nie będziemy do tego aktu zaproszeni. Inaczej więc jak o horrorze nie sposób mi pisać o utworze Browna, który kreśląc pewien rodzaj apokaliptycznej wizji, prezentuje przede wszystkim to, do czego być może doprowadzi człowiek. Wydaje nam się, że ujarzmiliśmy matkę naturę, rzuciliśmy na kolana całą Ziemię i potrafimy poradzić sobie w każdych warunkach. Rzucamy się na najdalsze zakątki w galaktyce, marzymy o kolonizacji nowych planet, bo dostatecznie już jedną taką wydoiliśmy. Ale Jeffrey A. Brown mówi, że de facto jesteśmy słabi, organizmy mamy struchlałe, a gdy zaciska nam się na gardle cały wszechświat jesteśmy niczym innym jak zbiorem gazów, które sczezną jak każdy inny pierwiastek. Finalnie zasilimy tablicę Mendelejewa, a po przetasowaniu posłużymy być może już jako atomy do stworzenia nowego gatunku. Jako ludzie, nie zasłużyliśmy już na nic.
Można dość szybko wyczuć ogromne aspiracje i szybko również przekonać się jaką estymą darzy swoje debiutanckie dzieło Jeffrey A. Brown, reżyser i scenarzysta w jednej osobie. Wszystko jest tu przemyślane, dopieszczone, ze świadomą skromnością poprowadzony przez zaledwie czterech aktorów, wypełniony kilkoma metaforami i znaczeniami. Prowadzony z premedytacją w nerwowy sposób przez lekko drżący obiektyw utożsamiony jest z obawami widza, naszymi lękami i pewnym nieokreślonym niepokojem.
Ten mały film brodząc po kolana w eko-horrorze przygniata nas ciężką atmosferą i co rusz sięga w głąb tej toni po kilka znamienitych kąsków. Jest i trochę M. Night Shyamalana i jego Zdarzenia (który to obraz jest moim skromnym zdaniem niezwykle niedocenianym tytułem) z motywem wydzierania ziemi ludziom przez naturalne złowrogie skądinąd siły. Jest i rzecz jasna trochę Mgły, bo główny motyw z rzeczoną mgłą, która spowija miasto i przynosi śmierć znajdzie tu swoje odbicie. A już zupełnie blisko stoi tu Kolor z przestworzy, który nosi w sobie podobny ładunek nadciągającego kataklizmu.
Jednak pomimo tych wszystkich inspiracji czy raczej nawiązań, które nam przychodzą do głowy, The Beach House jest dziełem niezwykle autonomicznym. To nie jest również kino stricte rozrywkowe, ponieważ ma w sobie coś przejmującego, pewien rodzaj smutnej nuty, która nieprzerwanie wybija rytm ku czemuś nieuchronnemu. Gdy Randall, chłopak Emily mówi w pewnym momencie: „Zmarnowałem tyle czasu na głupoty” i my moglibyśmy w tym samym momencie się zastanowić, czy to nie czas, by zacząć robić rzeczy wartościowe? Co bowiem się stanie, gdy koniec będzie już zapowiedziany? Nie chcecie przecież zamienić się w parę z poczuciem całej masy niewykorzystanych szans? Z drugiej strony, w takim momencie być może nic już nie jest ważne. Pozostaje żal, bo to, że to wszystko się skończy jest winą po trosze każdego z nas.
Czas trwania: 88 min
Gatunek: horror, dramat
Reżyseria: Jeffrey A. Brown
Scenariusz: Jeffrey A. Brown
Obsada: Liana Liberato, Noah Le Gros, Jake Weber, Maryann Nagel
Zdjęcia: Owen Levelle
Muzyka: Roly Porter