To, że na kilkadziesiąt filmów w karierze Robert Aldrich zabrał się tylko raz (do czasu Frisco Kid) za komedię, powinno o czymś świadczyć. Oczywiście wtedy, a mowa tu o roku 1963 i filmie Czworo z Teksasu, Aldrich okupił pracę traumatycznymi przeżyciami w związku z kontaktami z rozkapryszonym Frankiem Sinatrą. Niemniej, efekt był opłakany. Po 16 latach Aldrich spróbował sił raz jeszcze. Ponownie przebrał komedię za western, a efekt był niestety podobny. Cóż, to wprawdzie tylko niewinna historyjka oparta na sprytnym pomyśle, a do tego kino drogi z kilkoma urzekającymi widokami. Co z tego, skoro Robert Aldrich tak naprawdę nie jest stworzony do komedii. Tutaj dostał scenariusz w spadku po Dicku Richardsie, a sam skrypt krążył w Hollywood od lat (mniej więcej od siedmiu, więc można podejrzewać, że był napisany pod wpływem filmu Płonące siodła). Aldrich nie może być porównywany do Mela Brooksa i ktoś bliżej zaznajomiony ze sztuką komedii (a jest to jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych) być może wyciągnąłby o wiele więcej z tej historii.
Gdy Aldrich przejął pałeczkę po Richardsie, zaczęto przerabiać scenariusz w taki sposób, by Gene Wilder w końcu zgodził się wystąpić w filmie. Największym rozczarowaniem dla Roberta Aldricha była odmowa Johna Wayne’a. Aktor nie zgodził się, bo jego zdaniem opowieść była zbyta wulgarna (trudno zauważyć takie elementy). Ostatecznie, po czterech kolejnych przeróbkach na finiszu dokonanych już przez samego Gene’a Wildera klamka zapadła i kowboja, pechowego złodzieja, bawidamka i hulakę miał zagrać Harrison Ford. Dobrze się stało. Ford był zabawny, żywiołowy, a przede wszystkim na swoim miejscu.
Opowieść wydaje się przemyślana i spójna, a dla nas może być niezwykle urokliwa przy swoim koncepcie. Oto poznajemy niemieckojęzycznego rabina Avrama Belinskiego z Polski. Nie jest najlepszym rabinem, nie przykładał się do nauk, a wspólnota nie ma z niego wielkiej pociechy. Jednak to dobry człowiek. Może nieco naiwny i brak mu pewnej stanowczości, ale w tych kwestiach z pewnością się wyrobi. Szczególnie, że przyjdzie mu podróżować po Dzikim Zachodzie. Zostaje wysłany do San Francisco. W Żydowskiej kongregacji na zachodnim wybrzeżu potrzebują rabina. Bielinski przybija rzecz jasna na wschodnie wybrzeże, a podróż rozpoczyna od Filadelfii. Ma ze sobą zwój Tory, trochę pieniędzy i spore pokłady wiary (jeszcze).
Frisco Kid to rodzaj bezpiecznego kina przygodowego, w którym Robert Aldrich realizował scenariusz bez wiary i chęci. Jest to jednocześnie kino bez wyrazu, chociaż wyraźnie próbuje nieść dobry, łagodny i pozytywny przekaz. Rabin objawia się tu niemal jak przybysz z innej planety. Jest ciągle zdziwiony i zaskoczony tym, co go spotyka na drodze do San Francisco. A dzieje się naprawdę sporo. Zostaje okradziony, spotyka chrześcijan, Indian, zazna niebezpieczeństw, zaprzyjaźni się z rabusiem. Ta amerykańska eskapada polskiego niemieckojęzycznego rabina ma przedstawić proste, choć jednocześnie bardzo naiwne prawdy. Zło niekoniecznie przyjdzie ze strony groźnie wyglądających Indian, pomocni ludzie okażą się nikczemni, a za każdą wiarą i religią, bez względu na wyznawanego Boga mogą stać prawi ludzie.
Rabin przechodzi długą drogę. Zaczyna wątpić we własną misję. Zdaje się w końcu rozumieć, że Tora to nie wszystko, a prawdziwe wartości to przyjaźń, dobre serce, a nie obrona za wszelką cenę dewocjonaliów związanych z własną religią.
Dziwnie odbiera się film, w którym teoretycznie większość elementów zagrało na plus. Gene Wilder wszedł w rolę znakomicie, niemal fizycznie, jest go dużo, wypełnia ekran, potrafi przy kiepsko napisach dowcipach wypaść naturalnie, a widz jest zaangażowany w jego perypetie. Harrison Ford z przekonaniem i naturalną charyzmą wcielił się w chytrego lisa. Nie wierzyłem natomiast w ich wspólny cel. Chemia, owszem, była. Jednak racjonalne motywy napędzające tą „przyjaźń” są mocno niewiarygodne. Cały zresztą film jest bardzo wyblakły, a żeby wypowiedzieć się pozytywnie wypadałoby napisać staromodny. Jednak ten „staromodny” przemawia tutaj na niekorzyść. Brakuje polotu, iskry, czegoś, co spowoduje, że tytuł da się zapamiętać. W przypadku komedii, oczywistym jest, że powinna być to jakaś wyjątkowo komiczna scena. Takiej nie było.
Gatunek: komedia, western
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Michael Elias, Frank Shaw
Obsada: Gene Wilder, Harrison Ford, Ramon Bieri, Val Bisoglio, George DiCenzo
Zdjęcia: Robert B. Hauser
Muzyka: Frank De Vol