W 1975 roku Robert Aldrich stanął na czele Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych. Funkcję sprawował cztery lata, a w tym czasie gildia uhonorowała swoimi nagrodami wielu wspaniałych twórców. Nagrodę gildii przez pięcioletnią kadencję Aldricha odebrał (w najważniejszej kategorii) Miloš Forman (Lot nad kukułczym gniazdem), John G. Avildsen (Rocky), Woody Allen (Annie Hall), Michael Cimino (Łowca jeleni), Robert Benton (Kramer vs. Kramer). Lata 70. powoli kierowały się ku zachodowi słońca, dogasały ogniska rozpalone przez ruchy kontestacyjne. Jednak Robert Aldrich, jak się okazało, nie powiedział ostatniego słowa. Jego kompletnie niedoceniony (zakurzony i zapomniany) Ostatni promień blasku łączy w sobie pierwiastek społecznych obaw z dużą dozą grozy, która wisiała nad amerykańskim narodem w związku z Zimną Wojną. Wspólnym mianownikiem jest tu groźba związana z możliwością rozpętania III Wojny Światowej, która, o ironio, wiąże się z próbą zamaskowania prawdy o Wojnie Wietnamskiej. Jeden z ostatnich filmów w karierze Roberta Aldricha był koprodukcją amerykańsko-niemiecką, a dla Aldricha powrotem do kręcenia na starym kontynencie. Ostatni epizod z reżyserowaniem filmów w Europie miał Robert Aldrich na przełomie lat 50. i 60., a do Hollywood zrejterował po wyjątkowo źle przez niego wspominanych Ostatnich dniach Sodomy i Gomory (znamienny zresztą tytuł dla tego fragmentu w życiorysie reżysera). Aldrich pewnie sam nie spodziewał się takiego zwrotu w karierze i tego, że kolejny obraz przyjdzie mu kręcić w bawarskich studiach filmowych dla amerykańskiej firmy Lorimar Productions, która do tej pory była zaangażowana tylko i wyłącznie w produkcje telewizyjne. Kontrakt z Robertem Aldrichem miał być dla włodarzy z Lorimar kolejną (już poważniejszą po trzech pierwszych podejściach) próbą wejścia na rynek dystrybucji kinowej, a dwa filmy, które dla studia miał nakręcić Aldrich, kasowymi przebojami. Scenariusz został luźno oparty na powieści Viper Three Waltera Wagera wydanej w 1971 roku. Widzom, sylwetka pisarza może być lepiej znana ze Szklanej pułapki 2, której scenariusz powstał na podstawie jego książki 58 Minutes.
Fabuła Ostatniego promienia blasku jest już w krótkim zarysie intrygująca, ale wypada zaznaczyć tu szerszy kinematograficzny kontekst. Wielu było bowiem filmowych wojskowych renegatów, którzy wykorzystywali swoją szarże, by postawić własnych zwierzchników do pionu lub państwo w stan zagrożenia. Generał generał William Devereaux (Bruce Willis) ze Stanu oblężenia, generał Hummel (Ed Harris) z Twierdzy, a tutaj, u Roberta Aldricha generał Lawrence Dell (Burt Lancaster).
Z wiernymi żołnierzami, misternymi planami, z zapleczem i wyszkoleniem grozili ojczyźnie bo ta, albo ich rozczarowała stosowaną polityką, albo źle potraktowała. Gdy zawiodły sądy, urzędowe drogi, wkraczali do gry z bardziej wyrafinowanymi środkami przymusu, bo kraj, który ich wcześniej wyszkolił, zachował się niesprawiedliwie, odwrócił się od nich, albo, po prostu… oszukał. Ostatecznie, był im coś winien.
Generał Dell razem z trzema zaufanymi ludźmi przejmuje kontrole (poszło im to wyjątkowo łatwo) nad kompleksem wojskowym, w którym znajduje się dziewięć międzykontynentalnych pocisków balistycznych uzbrojonych w głowice nuklearne. Czego chce Dell? 10 milionów dolarów i urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Te pieniądze są raczej pretekstem, bo generał Dell ma misję o wymiarze altruistycznym. Chce uświadomić społeczeństwo, że wojna w Wietnamie była pomyłką, a rząd USA doskonale o tym wiedział. Dowodem na to jest specjalny dokument i raport, który dyskredytuje politykę rządu USA. Prezydent ma odczytać pismo na żywo w telewizji i przyznać się do błędu. Jest to tożsame z wydaniem na siebie wyroku, bo w tym momencie prezydent i administracja staje się odpowiedzialna za śmierć tysięcy amerykańskich żołnierzy, wojsk Wietkongu i cywili w Wietnamie.
To film ze sporymi ambicjami, świetną kreacją Burta Lancastera, niezłą Richarda Widmarka (wcielił się w butnego i pewnego siebie generała MacKenziego, który od lat zamiatał pod dywan sprawę Della walczącego o prawdę na drodze urzędowej). Poza tymi ambicjami oczywistymi względem tematu (Lancaster mówił o tym filmie, że jest drugą częścią Wszystkich ludzi prezydenta), Ostatni promień blasku był przede wszystkim obrazem bardzo wymagającym technicznie. Używany w trakcie narracji split screen (przedzielony ekran z dziejącymi się w tym samym czasie, różnymi wydarzeniami) nie był wprawdzie novum w kinie, bo sięga niemalże początków historii tego medium. W samym 1977 roku, gdy Ostatni promień blasku miał premierę, podobny zabieg wykonał Brian de palma w Carrie i Woody Allen w Annie Hall. Jednak Aldrich posunął się dalej. Swój thriller, bo taki wypada przypisać gatunek do utworu, często dzielił z akcją na dwa ekrany, nierzadko na cztery! Przy fenomenalnym montażu puszczane są jednocześnie dialogi z dwóch miejsc, percepcja widza pracuje na najwyższych obrotach, uwaga natomiast zostaje wyjątkowo wytężona. To może być dla niektórych męczące, ale z pewnością, przy niektórych scenach (moment odpalania pocisków, gdy Dell poczuł się zagrożony) jest bardzo oryginalne.
Ostatni promień blasku potrafi przykuć uwagę, jest ważny w kontekście opowiadanej historii, nosi w sobie spory zamysł oskarżycielskich myśli, podejmuje dyskusje na temat zbrojnych konfliktów, w które angażował się rząd USA. Gorzej wypada i stanowi to u dużej ujmie, samo zawiązanie akcji i prośba skierowana do widza, by przymknął oko na fabularne skróty. Trudno więc przejść tu obojętnie nad obrazkiem słabo chronionych kompleksów wojskowych czy prezentacją nieprzygotowanych żołnierzy. Wręcz kuriozalnie wypadają momenty odpalania pocisków. Finał, który trzeba cenić jako czwartą próbę przeniesienia do akcji sprawdzonego chwytu Roberta Aldricha z „zawieszeniem widza w niepewności” został tu również trochę popsuty, bo moment można było spokojnie wydłużyć o kilka potrzebnych sekund. To dobry film, ale przy dopracowaniu szczegółów, mógłby być lepszy. Podejrzewam, że w tym przypadku, chociaż to skromna produkcja, pomógłby większy budżet. Sam film sprzedał się wprawdzie doskonale (jeszcze przed wejściem do kin, Lorimar Productions zarobił na prawach do późniejszej dystrybucji telewizyjnej, w tym akurat mieli ogromne doświadczenie). Odbiór jednak na srebrnym ekranie okazał się katastrofalny. Zabieg z podziałem ekranu na cztery części, w czasach, gdy odbiorniki domowe miały skromne przekątne, okazał się chybiony…
Czas trwania: 148 min
Gatunek: dramat, thriller
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Ronald M. Cohen, Edward Huebsch, Walter Wager (powieść)
Obsada: Burt Lancaster, Roscoe Lee Browne, Joseph Cotten, Melvyn Douglas, Richard Widmark
Zdjęcia: Robert B. Hauser
Muzyka: Jerry Goldsmith