Podchodząc do jakiegokolwiek filmu Dario Argento można mieć nadzieję na dosadną przemoc i makabrę. Kot o dziewięciu ogonach jest jednak trochę inny i stanowi „klasyczne” podejście do gatunku, raczej na wzór kina amerykańskiego w duchu Alfreda Hitchcocka. Chociaż intryga prowadzi przez wzorowy suspens, kryminał płynie dostojnie żółtą rzeką, w tle słychać bardzo przyjemny motyw muzyczny Ennio Morricone, a i aktorstwo dopisuje, to jednak Kota… oceniam gorzej od innych dzieł Argento. Nie byłbym jednocześnie tak ostry jak sam reżyser dla swojego filmu, który uważa go za jeden ze swoich mniej udanych obrazów.
Chociaż tytuł wpisuje się w „trylogię zwierzęcą” Argento jako numer dwa (pomiędzy Ptakiem o kryształowym upierzeniu, a Czterema muchami w szarym aksamicie), to jednak samego kota próżno tu szukać. Tytuł odnosi się do pejcza z końcówką rozwidloną na dziewięć zakończeń używanego (między innymi) w XIX wieku przez armię brytyjską do wymierzania kar cielesnych. I przyznaję, że umknęło mi gdzieś odniesienie, choćby metaforyczne do tego wykwintnego narzędzia tortur.
Mniejsza o to, bo Kot o dziewięciu ogonach to wciąż pierwszorzędny włoski thriller, który od pierwszych scen wtrąca widza w labirynty pełne niewiadomych. Na nocnym spacerze niewidomy Franco Arnò (Karl Malden) wraz z Lori, małą dziewczynką, mijają samochód, w którym dwójka mężczyzn najwyraźniej coś knuje. Franco był kiedyś dziennikarzem, teraz, po wypadku, jest amatorem wszelkich rebusów. Sam układa szarady. Podsłuchana rozmowa stanowi wytrych to zagadki związanej z wydarzeniami, które jeszcze nie miały miejsca.
W firmie medycznej, która pracuje nad cudownym lekiem, zostaje napadnięty strażnik i chociaż widać ślady włamania, z laboratorium nic nie ginie. Policjanci najwyraźniej są w kropce, a skierowany do sprawy przez lokalną gazetę dziennikarz śledczy, Carlo Giordani, nie wie jak ugryźć temat. W sukurs przychodzi Franco z Lori. To już nie duet, ale trio, które rozpoczyna badanie tego nietypowego przypadku. Dziennikarz, niewidomy były dziennikarz i mała dziewczyna znajdują się niestety zawsze krok za nieuchwytnym złoczyńcą. Pod pociąg wpada osoba, która może coś wiedzieć, chwilę po tym ginie fotoreporter, który na kliszy uchwycił tragiczny moment i chce wywołać zdjęcie z wizerunkiem mordercy.
Dario Argento bardzo szybko zawiązał akcję i bez większych przestojów w zgrabny sposób doprowadził nas do rozwiązania. Gonitwa w kotka i myszkę trwa jednak aż do finału. Atutów jest całkiem sporo, ale to na co zwraca się uwagę najszybciej to bohaterowie, których od początku darzymy sympatią. W rolę dziennikarzy, byłego i aktualnie pracującego w zawodzie wcielili się kolejno Karl Malden i James Franciscus. Dwójka amerykańskich aktorów dobrze odnalazła się na filmowym planie, dodali luzu, a scenariusz zagwarantował szczyptę humoru w interakcjach między ich postaciami. Zaletą jest więc aktorstwo, ale i reżyseria oraz ciągłe wodzenie widza za nos. Zagadkowa atmosfera związana z gatunkiem żółtego kryminału to już nieodzowne atuty produkcji Aregnto, dla którego Kot… był dopiero drugim filmem w karierze. Już tutaj widać jak ważna dla Argento jest warstwa wizualna i muzyczna.
Ja jednak wolę Argento bardziej wyuzdanego. Wydaje mi się, że mimo wszystko był tutaj nieco powściągliwy, hamował się z tym, czemu dał wyraz w późniejszych tytułach. Kot o dziewięciu ogonach to wciąż pozycja obowiązkowa dla fanów giallo, a i tytuł, który obejrzeć trzeba, choćby po to, by móc rozmawiać o karierze Argento.
Patryk Karwowski