Po kolejnym filmie Cassavetesa jedno wiem na pewno, jego styl mocno uzależnia. Oglądając filmy Cassavetesa czuję się jak świadek wypadku, którego nikt nie przegania z miejsca zdarzenia. Jednocześnie czyjeś ręce, najpewniej samego reżysera, trzymają mnie tak mocno, że nie mam szans się odwrócić. Widzę wszystko dokładnie, twarze, grymasy, ból, cierpienie, czasem nerwowy uśmiech. Jestem jak niemy obserwator rozgrywającego się na pierwszym planie teatru życia.
Mabel Longhetti (Gena Rowlands) powoli się rozpada. Odrywają się od niej najpierw małe kawałki, z czasem coraz większe. To z pewnością jakaś kryzysowa sytuacja, chociaż Nick (Peter Falk), mąż, który bezsprzecznie ją kocha, nie potrafi tego zdiagnozować. To nic dziwnego, trudno od niego wymagać, by scharakteryzował jasno jej przypadłość. Mabel rozlatuje się na jego i dzieci oczach. Kobieta coraz częściej traci nad sobą panowanie, zachowuje się dziwnie przy znajomych. Nick każe jej się uspokoić. Przecież nie jest wariatką, gotuje, prasuje, opiekuje się dziećmi. Nie może być wariatką.
Kobieta pod presją to przejmujący dramat o gospodyni domowej, która przeżywa załamanie nerwowe, ale też o każdym człowieku, który rozkłada się na czynniki pierwsze próbując cały czas trzymać się swojej życiowej roli. Mabel jest żoną i matką, jej sceną jest mieszkanie. Gra w teatrze życia swoją najlepszą sztukę, niestety coraz częściej zapomina tekstu, gubi się pod spojrzeniami rodziny i znajomych z pracy Nicka. Sytuacja z Mabel jest taka, jak ze złożonymi puzzlami, z których ktoś, dzień po dniu, wyjmuje jeden element. W pewnym momencie przestajemy rozpoznawać stary, znany dotąd wizerunek. Coś się nie zgadza.
Nie dziwią reakcje publiczności, z czasów pierwszych pokazów Kobiety pod presją. Ludzie nie wytrzymywali napięcia, to z ekranu przenosiło się na widownie, wychodzili z seansu, by się uspokoić. Wracali, ale sytuacja w filmie wcale się nie poprawiała, było coraz bardziej nerwowo i niespokojnie. Kobieta pod presją to komercyjny sukces Cassavetesa (część pieniędzy na produkcję wyłożył Peter Falk), utwór na który zwróciła uwagę krytyka i widzowie. Były nagrody i zasłużony aplauz na festiwalach. Cassavetes mógł triumfować (choć oczywiście tego nie robił, bo nie należał do tego rodzaju twórców).
Reżyser uchwycił w swoim filmie prawdę. która boli, porusza i zrobił to w tak intensywny sposób, że mnie, osobiście, ponownie brakło tchu. Od początku zresztą styczności z jego kinem byłem (i wciąż jestem) pod ogromnym wrażeniem stylu, jaki Cassavetes wypracował już od czasu swojego debiutu. Niezmiennie portretując klasę średnią, przygląda się temu samemu, twarzom w tłumie.
Cassavetes od początku reżyserskiej kariery postawił sobie za główny punkt w swojej autorskiej drodze niezależność, a w kwestii formalnej operowanie językiem emocji. Te charakterystyczne, łapane w kadr spojrzenia (niekoniecznie dotyczące głównych bohaterów) to emocje, które towarzyszą między innymi nam. Jesteśmy tymi kolegami Nicka, dalszymi znajomymi, przypadkowymi osobami, kimś z rodziny, dokładnie w środku wydarzeń. Cassavetes opanował do perfekcji moment chwytania spojrzeń, które wystarczą za komentarz.
Obserwujemy Nicka i Mabel podczas kłótni, przepychanek z płaczącymi dziećmi przy nogach. Stoimy i patrzymy, ale nie możemy się ruszać, bo przecież nie wypada. Mabel jest tu aktorką, która weszła w rolę, gra żonę i matkę. Co doprowadziło do załamania (zejścia ze sceny) jest kwestią sporną. Zmęczenie? A może Mabel prowadziła wewnętrzną walkę, by wyjść z roli, gdy zauważyła przelatujące przez palce życie i to, że przez te wszystkie lata nie mogła się samorealizować, odkrywać prawdziwych pasji, nie miała szansy by dostrzec ukryty w sobie talent? Rodzinna, czy też ta niekiedy mniej zauważalna, społeczna presja działa jak pułapka. Gdy raz wpadnie się w życiowe koleiny ciężko z nich łagodnie wyjść. Można wypaść (spróbować?), jak Mabel.
Czas trwania: 155 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: John Cassavetes
Scenariusz: John Cassavetes
Obsada: Peter Falk, Gena Rowlands, Fred Draper, Lady Rowlands, Katherine Cassavetes
Zdjęcia: Mitch Breit, Al Ruban
Muzyka: Bo Harwood