Po niesamowitej, pełnej nostalgii podróży w przeszłość w pierwszym sezonie Cobra Kai, twórcy serialu postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Odnieśli sukces, Cobra Kai zyskał rzeszę fanów, a tytuł stał się flagowym produktem na platformie YouTube (producent serialu). Drugi sezon był kwestią czasu, a teraz już wiemy, że i trzeci jest na ukończeniu.
Pierwszy sezon skończył się mocarnym cliffhangerem, na arenę wkroczył trener John Kreese (sam Martin Kove w tej roli). Czy można było utrzymać poziom serii opierając się tylko na nostalgii do Karate Kid? Twórcy wiedzieli, że muszą stworzyć coś odrębnego, wskoczyć na inne tory, by przykuć uwagę widza. Pamiętali jednocześnie, że najważniejszy dla serii jest konflikt Miyagi-Do Karate i Cobra Kai, dwóch szkół sztuk walki z innym podejściem do nauczania.
Smaczku dodaje fakt, że na czele każdej ze szkół stoją dawni rywale Johnny Lawrence (William Zabka) i Daniel LaRusso (Ralph Macchio). Pisałem przy okazji recenzji pierwszego sezonu, że dwójka aktorów odnalazła się wręcz fantastycznie w swoich dawnych rolach, a powrót po latach okazał się jedną ciekawszych telewizyjnych odsłon (i powrotów do starej marki). W drugim sezonie, po finałowej walce w turnieju wydarzenia rozgrywają się tempem wytyczonym przez młodzież i ich szkolne – miłosne perturbacje, co jednak nie rzutuje na jakości.
Johnny Lawrence próbuje budować Cobra Kai od podstaw, wierzy, że 'no mercy’ można zmienić i jednak okazywać litość (na sportowej macie i w życiu). Stara się wpajać nowe zasady uczniom. Gdy jednak do dojo wkracza John Kreese wszystko się zmienia. Krees chce przekonać swojego byłego ucznia, że się zmienił. Podróżował po całym świecie, uczestniczył w walkach na każdym froncie, widział śmierć, swoje odsłużył. Ludzie się jednak nie zmieniają ot tak i szybko wychodzi na jaw, że Krees chciałby ponownie kształcić uczniów z 'bez litości’ na ustach. Nie jest to po myśli Lawrence’a, który doskonale wie, do czego doprowadziła przemoc w jego życiu.
Cobra Kai, sezon drugi to jednak nie tylko dojo sensu stricte, ale również dojo jako metafora, szkolne, to wypełnione problemami nastolatków, miłostkami, zdradami, przyjaźnią. Twórcy wiarygodnie przedstawili konflikt, który narasta pomiędzy dzieciakami i jest odbiciem rywalizacji dawnych wrogów. Ciągle na pierwszym planie znajduje się William Zabka i to los jego postaci najbardziej leżał mi na sercu. Zabka, jako aktor, wciąż dostarcza dużo emocji i rzeczywiście oglądając serial chciałem, żeby w końcu udało mu się coś na dłużej, a nie tylko na jeden wieczór. To jest o tyle intrygujące, że aktorzy (Zabka i Macchio) dzielą czas po równo. Być może zawsze stałem bliżej tych, którym wiatr nieustannie wieje w oczy.
Drugi sezon nie jest niestety prowadzony cały czas na takim samym wysokim poziomie. Środkowe odcinki troszkę się ciągną, a ja martwiłem się, że twórcy odchodzą coraz dalej od starego Karate Kid. Okazało się, że robili to w jednym celu. Historia zatacza koło, a w życiu nastolatków wtedy i dziś za dużo się nie zmieniło. Napięcie uderza w idealny punkt w finałowym epizodzie. Ostatni odcinek to prawdziwa bomba atomowa. Można bowiem wyobrazić sobie, że konflikt jako taki, znajduje w końcu ujście w bójce, ale jako że jest to bójka i karate z udziałem nastolatków teoretycznie zbywamy to machnięciem ręki. Jednak twórcy udowodnili, że ze specjalistami od choreografii i przy sporym poświęceniu aktorów można nawet na tym polu nakręcić coś mistrzowskiego.
To, co wyciągnęło Lawrence’a w pierwszym sezonie z rynsztoka, czyli Cobra Kai, w kierunku rynsztoka ponownie go kieruje. Okazało się, że samo wskrzeszenie pewnej marki ciągnie ze sobą odpowiedzialność, a kontynuowanie idei powoduje, że ludzie zaczynają robić dokładnie te same błędy.
Twórcy serialu: Josh Heald, Jon Hurwitz, Hayden Schlossberg
Obsada: Ralph Macchio, William Zabka, Xolo Maridueña, Courtney Henggeler, Tanner Buchanan
Muzyka: Leo Birenberg, Zach Robinson