Czy można sprowokować miłość? Zaklinać rzeczywistość, by ta nagięła swoje prawa i ułożyła się wedle naszych oczekiwań? Czy, w końcu, można rozpalić uczucie w osobie, która nie przejawia najmniejszego zainteresowania względem nas? John Cassavetes bierze pod lupę niecodzienną znajomość, przygląda się kobiecie i mężczyźnie diametralnie się od siebie różniących.
Ona pracuje w muzeum jako kustosz, zawieszona w niezbyt udanym związku bez perspektyw z zamężnym już mężczyzną. To zresztą końcówka tego romansu, bo facet za chwilę wróci do swojego nieudanego małżeństwa. Notorycznie sama Minnie ma już wyraźnie dość tego stanu i czeka na kolejny samotnie spędzony wieczór. Nie jest jednak desperatką. Po prostu żyje z dnia na dzień. Jest ułożona, elegancka, obyta, ale nie potrafi okazać emocji. Słucha muzyki klasycznej, chodzi do kina na stare filmy. Wydaje się, że ma dużo zainteresowań, jednak nie potrafi o nich rozmawiać. Jest osobą zamkniętą. On natomiast jest nieokrzesanym mężczyzną, który nie wydostał się jeszcze z ery Wodnika. Nie zamierza tego zresztą robić. Jest głośny i potrafi być agresywny. Słucha muzyki country, jest na bakier z dobrymi manierami. Za pieniądze matki przyjeżdża do Kalifornii. Porzuca Nowy Jork i chociaż widz nie poznaje przyczyn tej decyzji, można to chyba zrzucić na jego styl życia. W Los Angeles będzie robić dokładnie to, co robił do tej pory, czyli nic szczególnego. Na razie dorabia jako parkingowy, odstawia auta gości pod restauracjami.
Rzeczywiście dziwna to para. Minnie Moore (Gena Rowlands) i Seymour Moskowitz (Seymour Cassel) jakoś się jednak odnajdują na tej planecie (a zbliżają się głównie ze względu na natarczywe zachowanie mężczyzny). Spędzają ze sobą czas, ale widz ciągle jest przekonany o tym, że nie ma prawa im się udać. Ona chce iść do restauracji, on zaprasza ją na hot-dogi (i jeszcze narzeka: „nie jestem przyzwyczajony do towarzystwa w trakcie jedzenia, normalnie siedzę w gaciach”). Mało atrakcyjni (na swój sposób) są oboje. Seymour wulgarny, bezczelny i nieuprzejmy, Minnie ciągle w nastroju „nieprzysiadalnym”.
W książce poświęconej życiu i twórczości Johna Cassavetesa, Elżbieta Durys rozkłada na czynniki pierwsze zachowanie bohaterki biorąc pod uwagę głównie to, że kobieta, wychowana w systemie patriarchalnym, poza ów system nie potrafi wyjść. Stąd też (teoretycznie) wynika jej postawa. Czeka na mężczyznę, który nią pokieruję, ustawi w roli żony, później matki ich dzieci. Ja bym dodał jeszcze inny problem (wspomniana autorka również o tym wspomina, ale według mnie, poświęca temu za mało uwagi). Minnie wciąż czeka na ideał i mam wrażenie, że to ciągłe wypatrywanie księcia z bajki wiąże się u niej z samotnością.
Ta ich nieatrakcyjność (on niejako dosłownie, ona przez swój charakter) wpisuje się w autorski język Johna Cassavetesa, któremu nigdy przecież, jako twórcy, nie zależało, by przedstawić świat od atrakcyjnej (w powszechnym rozumieniu tego słowa) strony. Ma być zawsze autentycznie i prawdziwie, z dala od żurnali, blichtru z prawdziwymi ludźmi i ich problemami.
Mistrz łapania spojrzeń, wyciągania emocji ze zbliżeń, skalkulowanej improwizacji po raz kolejny opowiedział o ludziach „stąd”, tych niedoświetlonych, lekko wycofanych, szarych, którzy nie zwracają zbytniej uwagi na garderobę, słownictwo, maniery. Cassavetes zawsze konfrontował swoją sztukę z mainstreamem, kręcił niezwykłe filmy o zwykłych ludziach. I chociaż po sukcesie Twarzy Universal Studios Entertainment wyłożyło prawie milion dolarów na projekt Cassavetesa, a sam twórca został uznany za tego, który usypał podwaliny pod Nowe Hollywood, sam, jak zwykle patrzył bardzo krytycznie i na swój „sukces”, ale też i na wszelkie objawy pozytywnej krytyki wobec siebie i swoich filmów. Minnie i Moskowitz nie przyciągnął zresztą do kin tylu widzów co poprzedni obraz reżysera.
To zatem kolejna niezależna produkcja, w której John Cassavetes przy swojej artystycznej wolności, zrobił bardzo wiele, by ekranowe różnice tworzącego się związku uwiarygodnić. Warto choćby przytoczyć jego osobliwe zabiegi, by wykorzystać poza ekranową niechęć swojej żony Gene Rowlands do Seymoura Cassela. Reżyser wiedział o tych animozjach i pomogło to tylko osiągnąć pożądany efekt. Rowland od zawsze uważała Cassela za gbura, a jej mąż uchwycił tą naturalną niechęć. Po oglądaniu kolejnego z rzędu filmu Johna Cassavetesa uderzyła mnie jedna sprawa, a głównie coś, co wcześniej przeoczyłem w jego metodzie. Twórca bowiem skupia uwagę widza nie tylko dlatego, że jest doskonałym obserwatorem ludzkich zachowań i w tak przenikliwy sposób przedstawia każdą zmianę charakteru, niuansuje grymasy, ale głównie też przez to, że poświęca (moim zdaniem) więcej uwagi osobom, które znajdują się na drugim planie (jakby wyczekując ich reakcji na rozgrywające się na pierwszym planie wydarzenia, pojedyncze incydenty, rozmowy). Jedno kluczowe słowo, gest, potrafi zmienić oblicze drugiej osoby, a Cassavetes zawsze jest na miejscu. Kino Cassavetes odbiera się inaczej niż tradycyjnie pojmowane filmy niezależne. Z własnym tempem i językiem (chociaż Minnie i Moskowitz i tak wydaje się być bardziej „zjadliwy” dla przeciętnego odbiorcy) stanowią pomost pomiędzy ulicą a salą kinową. Co więc fabuły Cassavetesa czyni tak wyjątkowymi? Przede wszystkim jego niezwykła zdolność do wyciągania na zewnątrz ludzkich odruchów. Normalnie nie znaleźlibyśmy w Minnie i Seymourze niczego wyjątkowego, ale dzięki Cassavetesowi ta dwójka i ich historia stała się bliska naszemu sercu, byliśmy zaintrygowani i czekaliśmy na finał. Czy przekonają się do siebie? Czy związek zbudowany tylko na różnicach odnajdzie wspólny mianownik? A może to właśnie stanowi o sile filmu, by pokazać, że w świecie, w którym tak nagminnie zdarzają się nieudane małżeństwa (pomimo tego, że „szczęśliwe” pary odbijają od siebie „kocham cię” niczym piłkę na tenisowym korcie), dwóch rozbitków ma szansę zbudować coś trwałego?
Gatunek: dramat
Reżyseria: John Cassavetes
Scenariusz: John Cassavetes
Obsada: Gena Rowlands, Seymour Cassel, Val Avery, Timothy Carey, Katherine Cassavetes
Zdjęcia: Alric Edens, Michael D. Margulies, Arthur J. Ornitz