Zaczęło się od bestialskiego morderstwa małego chłopca, Franka Petersona. Winny znalazł się szybko, bo i świadków nie brakowało, a i dowody był obciążające. Nagrania z kamer, postronni ludzie, nawet osoby, które znały trenera Terry’ego Maitlanda (Jason Bateman), jasno wskazywały jego osobę. Tu nie mogło być pomyłki. Detektyw Ralph Anderson (Ben Mendelsohn) zdecydował się na aresztowanie przy świadkach, w trakcie meczu baseballowego, na oczach lokalnej społeczności. Nikomu przecież nie przyszło do głowy sprawdzić alibi lub spytać najbliższych Terry’ego. I nie można się temu dziwić. Dopiero po aresztowaniu, gdy oskarżony przedstawił swoją wersję i co gorsze zaprezentował nagrania z konferencji w której uczestniczył, zaczęły się kłopoty dla prokuratory i policji. Jednak ziarno zła zostało zasiane i o tym jest między innymi Outsider.
Mord na Franku Petersonie i jasne wskazanie oprawcy poruszyło rodzinę ofiary tak mocno, że przelana została gorycz i żal. Pojawiła się wściekłość i chęć zemsty. Najbliższy zamordowanego chwycił za broń i zastrzelił trenera. Rozlało się cierpienie, bo przecież rodzina Terry’ego nie miała prawa wierzyć w jego winę. Dla nich zginął niewinny ojciec i mąż.
Dziesięć odcinków serialu opartego na powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem prowadzi nas przez dramatyczną fabułę w dość klasycznym stylu dla autora. Zaczyna się jak serial detektywistyczny, mroczny i bezkompromisowy, po czym ląduje w objęciach kina grozy z elementami fantastyki, gdzie do głosu dochodzi dość szybko wytypowany przez bohaterów (a konkretnie przez zaangażowaną do sprawy prywatną detektyw) sprawca. Sprawca, to istota bardzo modelowa dla Kingowskiego stylu, która pożywia się wprawdzie dosłownie (i stąd te brutalne akty), ale dodatkową energię pozyskuje z cierpienia. Dlatego tak często i długo przebywa w otoczeniu najbliższych zmarłego. Można więc znaleźć kilka punktów stycznych z innymi „monstrami” z książek Stephena Kinga, które również, choćby metaforycznie siłę czerpały z naturalnych lęków (vide Pennywise z To, dla którego największym smakołykiem był strach). Jednak przy Outsiderze scenariusz poszedł dalej, bo antagonista jest zmiennokształtnym, potrafi pobrać kod genetyczny i przekształcić się w osobę, z którą miał fizyczny kontakt. Jest to jednak proces stosunkowo długotrwały. Stephen King odwołał się w swojej powieści do El Coco, który występuje w folklorze krajów latynoamerykańskich i sprawował tam funkcję „straszaka” na dzieci. Geneza sięga XVII wieku i pochodzi z Portugalii. Jako zmiennokształtny nie przybierał konkretnej formy, chociaż często był opisywany jako włochaty potwór. Najważniejsze, że zjadał dzieci. Potrafił je połknąć nie pozostawiając śladu, chował się pod łóżkiem lub w szafach w dziecięcych pokojach. Klasyczny boogeyman, który był przywoływany przez rodziców by postraszyć i zaprowadzić szybki porządek wśród krnąbrnych pociech.
Światowy bestiariusz jest oczywiście tak rozbudowany, że Stephen King mógł sięgnąć po jakiegokolwiek potwora, wystarczyło zbudować dookoła niego odpowiednią intrygę. Walka z El Coco w Outsiderze była o tyle trudna, że potrafił „zarażać”, a później wywierać wpływ na konkretną osobę. Poza tym, najwyraźniej, w trakcie przekształcania, odczuwał i widział to, co „materiał źródłowy”. To nieliche wyzwanie ukatrupić takiego stwora. Ale to, co wynosi serial i nadaje mu status ponadprzeciętnego, to nie tylko motyw śledztwa, ale obraz grupy dochodzeniowej złożonej z policjantów, agentów, byłych mundurowych, osób, które całe swoje życie oparły na szukaniu sprawców pod kątem twardych dowodów. To ludzie, którzy muszą teraz uwierzyć w coś nadnaturalnego. Twórcy świadomie, bądź nie, uczynili z tego, dla mnie, najbardziej atrakcyjny element serialu. Twardo stąpający po ziemi gliniarze muszą wejść, z pełną odpowiedzialnością i wiarą na terytorium fantastyki.
To nie był wybitny serial, ale miał wiele świetnie zaaranżowanych scen. Przyznaję, że mógł też dostarczyć lekkiego zawodu widzom, którzy po dwóch pierwszych odcinkach spodziewali się kontynuacji nastroju z serialu True detective. Rzeczywiście Outsider zapowiadał się na mroczny kryminał (tylko), ale znając przecież autora literackiego pierwowzoru nie można było oczekiwać „zwykłego” procedurala. Oś wszystkich wydarzeń krąży wokół detektywa Ralpha Andersona i to na aktorze Benie Mendelsohnie spoczywał największy ciężar, by uwiarygodnić wszystko tak, byśmy i my stanęli koło niego i w ten sam sposób odrzucali każdą fantastyczną teorię. Ralph Anderson musiał się więc zmienić, dopuścić możliwość, że dzieją się na tym świecie rzeczy, których nie można wytłumaczyć, objąć wzorem, zmierzyć, zbadać. Trzeba przyjąć do wiadomości, że istnieje zło, którego nie można zamknąć w więzieniu.
Tych dziesięć odcinków dostarczyło (i utrzymywało) złowrogą atmosferę, świetnie nakreślone postaci, pewien kinowy sznyt i wykonanie, dzięki któremu zapomniałem, że to serial telewizyjny. Nie byłem dodatkowo obciążony jako widz znający powieść. Nie miałem tym samym żadnych oczekiwań.
To bardzo dobry serial o wychodzeniu z traumy, grzebaniu bliskich, radzeniu sobie z żałobą. To również serial o gliniarzu, który musi wyjść ze swojej strefy komfortu, pozwolić dać się objąć czemuś nadprzyrodzonemu. Anderson w finale uwierzył i tylko to pomogło mu stanąć do konfrontacji z El Coco.
Patryk Karwowski