Rok 1980. W kinach leci Imperium kontratakuje, przez wielu uważane wciąż za najlepszą część sagi Gwiezdnych Wojen. Zakrywamy twarz, żeby z ekranu nie doleciała krew Jake’a LaMotty ze Wściekłego byka. Oglądamy się za siebie po wyjściu z kina po seansie filmu Piątek, trzynastego. Jest jeszcze Lśnienie, Blues Brothers, Robert Redford kręci Zwykłych ludzi, Alan Parker pokazuje Sławę. To był dobry rok, ale obok tych głośnych tytułów przemknęło wiele tych, które nazywamy obecnie niedocenionymi. Są też filmy docenione w latach premiery, dzisiaj nieco zapomniane, a na pewno rzadko wspominane. Oto i one. Zestawienie przygotowałem ja, naczelny tego miejsca.
Lisice (1980), reż. Adrian Lyne
Dolina San Fernando, kolejny upalny dzień. Czwórka przyjaciółek dzieli czas pomiędzy urywaniem się z lekcji, imprezy, narkotyki, alkohol i przygodne miłostki. To małe kobietki, które zderzyły się z ponurą rzeczywistością wykreowaną wcześniej przez rodziców, opiekunów, przygodnych mężczyzn, którzy budzą się u boku ich matek. Skończyła się era szalonej zabawy z lat 70. Przyszedł okres niepokoju, dryfowania po morzu obojętności, gdzie pchane falami straconych szans zostają w końcu wyrzucone na brzeg, bez perspektyw. Debiutant Adrian Lyne zabrał się za swoje Lisice na przełomie dekad, pochował epokę disco i wszedł w czas żałoby, którą trzeba upatrywać w porzuceniu marzeń o ciągłej beztrosce. Niestety dzieciaki (nastolatki wchodzące w dorosłość) nie są na to przygotowane. Chcą żyć jak starszyzna, bez przygotowania, krótkiej pogadanki, a co najważniejsze bez łagodnego przejścia przez naukę na małych (własnych) błędach. Nie lądują łagodnie w dorosłym wieku, a raczej rozbijają się o ścianę. Same, z dala od czujnego oka rodzica, który powinien sprawować opiekę, choćby dyskretną. Rodzicie w Lisicach pozostali w latach 70. z partnerami bez imion.
Adrian Lyne oddał ducha niepokoju, który towarzyszył całej generacji. Jego coming of age posiada atmosferę czegoś niezwykle ulotnego, gdzie klimat wielkomiejskich przedmieść tonie w smogu spływającym z centrum miasta. Powabne kolory ulic mają się nijak do kiełkujących stanów depresyjnych u nastolatków, które przespały czas decyzji.
W Stanach Zjednoczonych Lisice dorobiły się statusu filmu kultowego, u nas mogły liczyć na zdecydowanie mniej entuzjastyczny oddźwięk. Nic w tym dziwnego. Początek lat 80. w Polsce i nasze problemy mają się do życia w Mieście Aniołów zgoła inaczej. Dopiero teraz, po latach, z perspektywy, którą nabiera się z wiekiem i wskutek wielu innych uwarunkowań, wypada na Lisice spojrzeć raz jeszcze. Z elementów czysto filmowych dzisiaj docenić trzeba oczywiście pracę autora zdjęć. Odpowiedzialny za nie operator Michael Seresin, to przecież prawa ręka Alana Parkera. Człowiek, który dwa lata wcześniej fotografował Midnight Express, a po Lisicach kolejne obrazy Parkera (Angel heart, Prochy Angeli). Seresin uchwycił pewną druzgocącą prawdę o Los Angeles, przedstawił miasto piękne, choć niezadbane, urokliwe w swoim bałaganie i chaosie. Jednak Lisice, to nie tylko dojrzały obraz dobijającego wówczas do czterdziestki Adriana Lyne’a ale również ekranowy debiut Cherie Currie. Dramatyczne wydarzenia z nastoletniego wieku wokalistki The Runaways przełożyły się w pewnym stopniu na grę dwudziestoletniej aktorki. Oczywiście za jej żywiołowym podejściem do roli stała buntownicza natura i niezwykła charyzma wyrobiona na scenie. Najważniejsze jednak, że w filmie odbiło się to niezwykle szczerym, a w rezultacie przejmującym wizerunkiem dziewczyny, która nie może znaleźć swojego miejsca. Partneruje jej młodziutka Jodie Foster, tutaj dziewczyna z kolejnego rozbitego małżeństwa. Pisząc na wstępie o małych kobietkach z premedytacją wtrąciłem tu tytuł powieści. Pamięć o ciepłej rodzinnej atmosferze z dzieła Louisy May Alcott towarzyszyła mi podczas seansu filmu Lyne’a i niewykluczone, że i on chciał przedstawić nieco osobliwą trawestację utworu. Tam, w XIX wieku siostry się wspierały, bawiły, otaczały się ciepłem. Podobnie jak u Lyne’a i chociaż nie są spowinowacone, to przecież w języku ulicy nie raz siostrami się nazywają. Małe kobietki na ulicach Los Angeles w latach 80. wzruszają, mówią dużo o pierwszych uczuciach, których same nie śmią nazwać miłością, ale nawet ucieczka od dosłowności wybrzmiewa poetyką. Słowa: „każda piosenka w radiu jest o tobie” przemycają specyficzny klimat utraty niewinności i tego momentu, w którym nie uda ci się dwa razy wejść na tę samą ulicę.
Grzechy dzieciństwa (1980), reż. Krzysztof Nowak-Tyszowiecki
Krzysztof Nowak-Tyszowiecki zdecydowanie nie miał takiej ręki do dzieci jak Janusz Nasfeter. Nie umniejsza to jednak w znaczącym stopniu jego zasług w kwestii przeniesienia prozy Bolesława Prusa na wielki ekran, w której głównymi bohaterami były właśnie dzieci. Ekranizacja opowiadania, które po raz pierwszy ukazało się w Kurierze Warszawskim w 1883 roku jest wyjątkowe ze względu właśnie na literackie podejście reżysera do materiału książkowego. Czuć to w narracji (głos Marka Kondrata), kadrach (niezwykłe plastyczne podejście autora zdjęć Janusza Kalicińskiego), muzyce Lecha Brańskiego. Krzysztof Nowak-Tyszowiecki na początku lat 80, miał na swoim koncie filmy dokumentalne i telewizyjne, więc Grzechy dzieciństwa trzeba uznać za jego pełnometrażowy debiut fabularny. Całkiem udany i z pewnością dziś niedoceniony. Na pierwszy plan wybija się uchwycona dziecięca naiwność, ale w tym najlepszym magicznym wydaniu. Przez cały film towarzyszymy Kaziowi Leśniewskiemu, którego dorastanie przypadło na lata 70. XIX wieku. Wychowuje się na dworze hrabiny, która młodo owdowiała. Nie należy wprawdzie do szlacheckiej rodziny, ale jako syn zarządcy majątkiem czerpie naturalne korzyści z dobrobytu. Na początku poznajemy go jako krnąbrnego, energicznego chłopca, który majątek traktuje jako poligon dla swoich sztubackich wygłupów. Wygłupy to delikatne słowo, bo jeden z takich żartów kończy się podpaleniem stodoły. Miarka się przebrała, hrabina zarządza, by Kazia posłać do szkoły. Siedlce to już inna historia, Kazio szybko dorasta i poważnieje. Nie za sprawą nauki czy też nauczycieli, którzy rozpalają w nim ducha oświecenia. O nie, takich tu nie ma. Kazio dorasta, bo jest świadkiem maltretowania małego Józia, skromnego chłopca z klasy, na którym wyżywają się wyrośnięte szkolne łobuzy. Kazio staje w obronie, jest skuteczny bo wykazuje się nie lada determinacją, ale i brutalnością. Zyskuje przyjaciela, którego zaraz będzie musiał pożegnać w dramatycznych okolicznościach, wraca na dwór hrabiny, gdzie wszystko jest już inne, ale przede wszystkim zmienił się on sam. Jako poważny młody człowiek, wciąż dzieciak, zaczyna zauważać inne rzeczy. W oko wpada mu dziewczynka z otoczenia hrabianki, Łonia…
Grzechy dzieciństwa to tylko z pozoru prosta opowiastka o dziecięcych zauroczeniach, problemach i dojrzewaniu. To przede wszystkim historia o wrażliwości, która dostraja się (i zmienia) przy kluczowych wydarzeniach w naszym życiu. Znacząca w obrazie reżysera zdaje się być potrzeba przyjaźni i tego jak przyjaźń może w pozytywny sposób na nas wpłynąć. Niektóre elementy w filmie Krzysztofa Nowaka-Tyszowieckiego są również o tyle zagadkowe i tajemnicze, co zachęcające do głębszej interpretacji. Można bowiem pokusić się o ty, by postać Józia i pojawiającego się w połowie filmu (a później częstego gościa na ekranie) znajdę Walka potraktować nieco metaforycznie jako odzwierciedlenie postaci Kazia, tak jakby cała trójka mogła być jedną osobą – odważny Kazio, wrażliwy Józio i pałętający się po leśnych terenach Walek, na którego nikt nie zwraca uwagi. Grzechy dzieciństwa to ten zapomniany, rzadko wspominany utwór z ciekawymi przesłaniami, nieco zagadkowy, ale też hołubiący sprawiedliwym, ale i odważnym ludzkim postawom.
Córka górnika (1980), reż. Michael Apted
Loretta Lynn (z domu Webb) urodziła się w Butcher Hollow w Kentucky. Kobieta mogła robić tam dwie rzeczy, rodzić dzieci i wychowywać je. Mężczyźni mogli pracować w kopalni, albo pędzić bimber. Imię nasza bohaterka dostała po Hollywoodzkiej gwieździe filmowej Lorrecie Young, ale ona sama na gwiazdy długo nie miała śmiałości spojrzeć. Przynajmniej w wieku dziecięcym. Razem z siedmiorgiem rodzeństwa wychowywała się w drewnianym małym domku. Rytuały były stałe. Ojciec wracał umorusany węglem, do gara nie było co włożyć. Loretta pomagała dzielnie matce, nie mając żadnych rozrywek, bo nawet na baterie do radia nie stać było rodziny. Olivera „Doolittle” Lynna poznała w wieku 15 lat, po miesiącu znajomości byli już małżeństwem. Prawo Stanów Zjednoczonych (w niektórych stanach za zgodą rodziców) na to pozwala, co jest absolutnie, moim zdaniem, godzące w zdrowy rozsądek. A jednak pobrali się i w małżeństwie Loretta wytrwała aż do śmierci męża, przez prawie 50 lat.
Wiadomo było, że biografia Loretty autorstwa George’a Vecseya będzie zekranizowana. Wiadomo to było od momentu jej ukazania się w roku 1976 roku. Do realizacji został zaangażowany Michael Apted, dla którego był to pierwszy film nakręcony poza ojczyzną, Wielką Brytanią (chociaż wcześniejszy, Agatha, był już sfinalizowany przez amerykańskich producentów). Do roli Loretty została wybrana Sissy Spacek (w chwili kręcenia miała 30 lat), którą wskazała sama piosenkarka. Produkcja ruszyła pełną parą, a efekt finalny zaskoczył wszystkich. Film zdobył siedem nominacji do Oscara, statuetkę odebrała Sissy Spacek (chociaż na etapie przed produkcyjnym wahała się czy przyjąć rolę, nie była pewna czy poradzi sobie wokalnie, ale to właśnie głosy, jej i Beverly D’Angelo, uszlachetniły filmowe kompozycje muzyczne).
Film miał więc bardzo pozytywny odbiór wśród widzów i krytyków. Córka górnika w 2019 roku została przez bibliotekę kongresu uznana za znaczącą kulturowo, historycznie i estetycznie i włączona do National Film Registry, listy filmów budujących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych. Co więc Córka Górnika robi wśród niedocenionych? Popularność tytułu jest bowiem u nas znikoma. Wiąże się to oczywiście z kulturą country i muzyką, która ukształtowała gusta w Ameryce, w Polsce lansowana raczej w śladowych ilościach. Country w USA to tak rozbudowana gałąź przemysłu, że chyba nikomu nie trzeba tego udowadniać. Jednak z Córką Górnika wiąże się coś jeszcze szczególnego. To oczywiście wspaniale zagrany film z imponującą rolę Sissy Spacek, ale i świetnym Tomym Lee Jonesem. Mnie jednak zaskoczył sam styl zrealizowanego filmu biograficznego, który poniekąd wiąże się z życiorysem Loretty, dalekim od tych znanych, głośnych, choćby rockowych. Gitarę dostała na pierwszą rocznicę ślubu i od tego się zaczęło. Przedtem nie miała jakichś większych aspiracji do bycia piosenkarką, bo życie w Butcher Hollow miała wypełnione zajmowaniem się rodzeństwem i pomaganiem matce. Tutaj wyrasta dość ciekawy aspekt związany z postacią Doolittle, który odnalazł się w roli menadżera. I w zasadzie zajmował się tylko tym oraz wychowywaniem sześciorga ich dzieci. Córka górnika nie pierze brudów, chociaż jasno pokazuje, że mężczyzna miał pociąg do gorzały i kobiet. Sama Loretta po śmierci męża wspominała w wywiadach, że regularnie ją zdradzał. To był rzeczywiście dziwny związek, dość otwarty, ale jednocześnie taki, w którym obowiązywały niepisane reguły, które jednak pozwoliły doprowadzić bez większych uszczerbków na zdrowiu piosenkarkę przez karierę. Stała się ikoną muzyki country związaną ze sceną w Nashville, wydawała hit za hitem, proste melodie wybrzmiewały w eterze wspinając się po szczeblach list przebojów.
Córka górnika przedstawia historię młodej, biednej dziewczyny z drewnianej chałupy, gdzie w jednej izbie mieszkała z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa. Wspięła się na szczyt. głównie dzięki tytanicznej pracy i uporowi męża. Dzięki temu była w stanie spełnić marzenia, wyciągnąć z biedy rodzinę, zapewnić godną przyszłość najbliższym. Loretta wciąż nagrywa i wciąż jest aktywna na scenie muzycznej, chociaż przecież nie musi.
Windwalker / Opowieść skrzydlatego wiatru (1980), reż. Kieth Merrill
„To dobry dzień na śmierć” szepcze stary wojownik Czejenów Windwalker (Trevor Howard) kładąc się na przygotowany stos. Najbliżsi ruszyli w dalszą drogę pozostawiając go, by ten spokojnie doczekał swojego kresu. Chciałby już udać się do krainy wiecznych łowów. Wydaje mu się, że zrobił na tym świecie tyle ile mógł. Wychował Uśmiechniętego Wilka, syna, na dobrego i silnego mężczyznę. Ma dwójkę wspaniałych wnuków. Na Windwalkerze ciąży jednak tragiczna historia sprzed lat. Uśmiechnięty Wilk miał brata bliźniaka, którego porwały Wrony i wychowały na bezwzględnego oprawcę. Rozdzielone kilkuletnie dzieci nie miały ze sobą kontaktu, chociaż Windwalker spędził kilka lat na tropieniu porywaczy. Teraz, gdy Wrony ruszają śladem rodziny Winwalkera, starzec wstaje ze swojego ostatniego posłania i rusza na odsiecz. Nie tylko po to, by uratować rodzinę, ale by ją zjednoczyć.
To pod wieloma względami niezwykły film. Wyreżyserowany przez Kietha Merrilla, mormona, według powieści Blaine M. Yorgasona został nakręcony w prawdziwym języku Czejenów i wrogiego plemienia Wron (w filmie są oryginalne angielskie napisy). Poza tym jest wyjątkowym przykładem obrazu ascetycznego, ale z wieloma elementami kina przygodowego. Krytyczne głosy dotyczyły wyboru Trevora Howarda na pierwszoplanową rolę (reszta obsady to rdzenni Amerykanie) oraz nieco zbyt urokliwego wydźwięku. Oba zarzuty można szybko obalić, bo Howard (świetnie ucharakteryzowany i przygotowany do roli) wspaniale oddał ducha starego Czejena, a ten wspomniany, uroczy i nieco przesłodzony styl ma się nijak do niektórych scen, których dzieciom pokazać nie wypada.
Windwalker to przede wszystkim piękna opowieść, bardzo naturalna i zanurzona w historii rdzennych mieszkańców tamtych ziem. Wspaniale prezentują się rozległe przestrzenie (zdjęcia autorstwa Reed Smoota, wyspecjalizowanego w filmach tematycznych o parkach krajobrazowych oraz dokumentalnych filmach średniometrażowych przeznaczonych do IMAX), akcja jest wartka, a my jesteśmy zaangażowani w tę historię. Dramat jest wręcz namacalny. Cofamy się bowiem, w retrospekcjach, do momentu porwania, później prób odnalezienia syna, w końcu obserwujemy moment pojednania, przy niemal intuicyjnym rozpoznaniu członka rodziny (Wrony miały pomalowane twarze). To z pewnością niedoceniony film, do którego dotarli zresztą nieliczni. Nie porywa napięciem, zwrotami, spektakularnymi scenami, ale daje możliwość obcowania z naturą i Indianinem, który musi dokończyć ważną sprawę, a później spocząć w krainie przodków.
Dom na skraju parku (1980), reż. Ruggero Deodato
Ruggero Deodato dopiero co wyszedł z dżungli z tymi, którzy przeżyli spotkanie z kanibalami, a już zabrał się za kolejną obślizgłą obskurę. Tym razem wziął się za jakże wdzięczne home invasion, które, w wykonaniu obrazoburczego Włocha, wypadło co najmniej rzęsiście. Dość napisać, że Dom na skraju parku (który odwołuje się w linii prostej do Ostatniego dom po lewej Wesa Cravena z 1972 roku) znalazł swoje zasłużone miejsce na brytyjskiej liście 'video nasty’, czyli filmów zakazanych w dystrybucji w tym kraju, a prezentujących się cokolwiek nieprzyzwoicie (brutalny, wulgarny, przedstawiający przemoc o podłożu seksualnym, takie zarzuty dostało dziełu Deodato). Dom na skraju parku jest oczywiście winny wszelkim stawianym oskarżeniom, ale jest jednocześnie jednym z lepszych nakręconych filmów we wspomnianym nurcie 'home invasion’. Fabuła tylko na pozór wydaje się banalna, bo to, co oferuje scenariusz Gianfranco Clericiego (na podstawie innego scenariusza Clericiego, Lucio Fulci zrealizował dwa lata później Nowojorskiego rozpruwacza) mocno wykracza poza prymitywną zabawę w kotka (napastnicy) i myszkę (ofiary).
Zaczyna się od nocy, jakich, podejrzewamy, wiele miał w swoim życiu Alex (wybitny David A. Hess, który swoją bezkompromisową kreacją zwyrodnialca dźwiga bez widocznego wysiłku na barkach cały film). W czasie nocnej przejażdżki przez Nowy Jork zajeżdża obce auto (w odosobnionym rzecz jasna miejscu) i dosiada się do kierowy, kobiety. Przechodzi od razu do rzeczy i na tylnej kanapie ją gwałci. Ten krótki epizod ma nam, widzom, uzmysłowić z jakim człowiekiem będziemy mieli do czynienia i na co go stać. Jest seksualnym maniakiem, bardzo bezpośrednim mężczyzną, który nie cofnie się przed niczym by upokorzyć ofiarę, a później najczęściej, właśnie, dokonać gwałtu. Spotykamy go ponownie, gdy szykuje się do kolejnej nocy wypełnionej blaskiem stroboskopów. W swoim warsztacie przygotowuje się do wyjścia, poprawia fryzurę i ze swoim „najlepszym przyjacielem”, nieco głupkowatym Rickim (Giovanni Lombardo Radice) zaraz uderzy w tany. Ale oto pojawiają się spóźnieni klienci z drobną usterką. Nowobogacka para bardzo potrzebuje pomocy przy samochodzie, bo spieszą się na imprezę. Alexowi dwa razy nie trzeba mówić. Przecież nadarza się okazja do wypicia i kolejnej hecy. Jest tak natarczywy, że już za chwilę cała czwórka zmierza do tytułowego domu na skraju parku.
Obraz Deodato to niskobudżetowy film, który nie ma sobie równych jeżeli chodzi o wytworzone tutaj, dzięki reżyserii, seksualne napięcia. Napięcie, które towarzyszy nam od początku, aż do samego finału. Wprawdzie film podejmuje bezpośrednio temat 'rape and revenge’, ale jest w gruncie rzeczy, przede wszystkim, doskonałym thrillerem erotycznym, z wieloma odważnymi scenami, kompozycjami Riza Ortolaniego, które dodają wyjątkowego nastroju disco i Davidem Hessem, który wczuł się w rolę tak mocno, że aż niepokojąco. Hess, który do przemysłu filmowego wszedł dopiero w latach 70. (wcześniej był piosenkarzem, a najbardziej znanym hitem był Speedy Gonzales) odnalazł się doskonale w rolach psychopatów. Już we wspomnianym wcześniej Domu po lewej stronie siał popłoch jako Krug. Jeżeli za produkcje odpowiada Ruggero Deodato to jedno jest prawie zagwarantowane, panie prędzej czy później zrzucą odzież wierzchnią. W Domu na skraju parku Deodato nie oszczędza nikogo. Torturom psychicznym i fizycznym, doprowadzonymi do krawędzi zostają wszystkie z uczestniczek tego wieczoru. Alex jak zwierze łowne pluje swoim testosteronem, wywija brzytwą, jak chwyta to tylko po to, by sprowadzić do parteru i zbezcześcić. Dom na skraju parku oferuje nieprzejednaną przemoc, a sporą cześć czasu wypełniają ponętne kształty roznegliżowanych (nie z własnej woli) kobiet. Wszystko prowadzi do finału, który zmienia postrzeganie całego filmu. Wtedy wypada nawet spojrzeć inaczej na tę oszczędną grę aktorską wszystkich poza Hassem. Całość przy drugim seansie nabiera nowego wyrazu, a przez to jeszcze bardziej zyskuje.