To był ostatni tytuł z całego ciągu tych mniej udanych produkcji Roberta Aldricha, szczególnie jeżeli chodzi o ich wyniki finansowe. Większości z tamtego okresu nie można było oczywiście odmówić walorów artystycznych, podejmowania ciekawych tematów, czy chociażby tego, że były to filmy po prostu dobrze zrealizowane. Robert Aldrich na tym etapie swojej kariery był już niezłym rzemieślnikiem, mógł nakręcić (z lepszym lub gorszym skutkiem) każdy scenariusz (ciekawe z pozycji scenopisu Gniewne wzgórza w efekcie finalnym, na ekranie, nie okazały się być szczególnie zajmujące) i nie bał się podchodzić do tematów z reguły mało popularnych (10 sekund do piekła). Do kręcenia Ostatnich dni Sodomy i Gomory przystąpił w styczniu 1961 roku w Marrakeszu z budżetem dwóch milionów dolarów, który pod koniec produkcji urósł do sześciu.
Koprodukcja francusko-włosko-amerykańska opowiada o pielgrzymce Hebrajczyków dowodzonych przez szlachetnego i dobrego Lota (Stewart Granger). Docierają do bram Sodomy i tam osiedlają się za zgodą królowej Bery (Anouk Aimee). Mieszkańcy Sodomy bez opamiętania eksploatują bogate złoża soli, wykorzystują niewolników, pławią się w grzechu i rozpuście. Straszne. Sodomici mają jednak wrogów, Helamitów, których pokonują Hebrajczycy. Gdy Hebrajczycy mogą teraz zostać mieszkańcami miasta, okazuje się, że nie jest im szczególnie po drodze z grzesznymi duszyczkami za murami.
To ciekawe, że na przełomie lat 50. i 60. reżyserzy, których z perspektywy czasu wypada nazwać „wielkimi” i wyrobili sobie już wówczas autorski język, zdobyli zaufanie filmowych wytwórni, prędzej czy później rzucali się na biblijne tematy (albo chociaż o wymiarze epickim). Tak jakby była to kolejna sprawność, którą muszą pozyskać na swojej twórczej drodze, chęć sprawdzenia się w logistycznym tyglu, gdy trzeba było ogarnąć setki statystów, ogromny plan filmowy, napięte rozkłady dnia, nieprzebrane ilości kostiumów, zadbać, by wszystkiemu nadać odpowiednią formę, a głównie zjadliwą na ówczesnego widza. I jeszcze wytrzymać z filmowymi gwiazdami, które zawsze przeważnie wiązane były z takimi produkcjami. William Wyler i Ben Hur (1959), Cecil B. DeMille i Dziesięcioro przykazań, Król królów Nicholasa Raya, Biblia Johna Hustona – to nie koniec wyliczanki, ale te wymienione i wiele innych utworów rzeczywiście w końcu znaleźć się musiały w filmografiach uznanych reżyserów. Może był to jakiś przejaw megalomanii? Większość z nich poległa na planie, a światło dzienne ujrzały obrazy co najmniej nijakie. Ale może inne być nie mogły? Może doprowadzenie chociażby do takiego poziomu oglądalności było ich zwycięstwem? Prawdopodobnie i Ostatnie dni Sodomy i Gomory miały w latach 60. swoich fanów. Nie w mojej osobie.
To miałki, pozbawiony napięcia film próbujący przybliżyć widzom opowieść z Księgi Rodzaju. Obraz Aldricha potrafi być interesujący tylko wtedy, gdy twórca odwraca się od stricte biblijnych przesłań i skupia się na człowieku. Udaje mu się wtedy sportretować (choć przez chwilę) pasję. Ciekawie wypadła bitwa w środku filmu (zdjęcia trikowe z zalewaniem wojsk) i finał, czyli niszczone miasto. Szkoda, że i wtedy nie czuć prawdziwego bożego gniewu. Wprawdzie budynki i konstrukcje starego miasta dość efektownie pękają, a stosy kamieni przygniatają mieszkańców uciekających w popłochu, ale wizja jest niepotrzebnie zmiękczona i ugrzeczniona (jak zresztą cały film). Grzeszne żywoty Sodomitów to raptem jedna skromna orgietka z otwarcia, która i tak wypada blado, szczególnie, gdy przypomnimy sobie frywolne imprezy na dworze Kaliguli w filmie Tinto Brassa. Pewne jest natomiast to, że Robert Aldrich na zlecenie szefostwa zaangażowanych w produkcje wytwórni Pathé, SGC i Titanusa nakręcił od linijki i książkowo.
Trzeba się tylko cieszyć, że na planie asystował (przez chwilę ) Sergio Leone i podłapał tam kilka sztuczek, które, być może, wykorzystał w jakimś dobrym celu na planie swoich obrazów.
Gatunek: historyczny
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Hugo Butler, Giorgio Prosperi, Ernesto Gastaldi, Richard Wormser
Obsada: Stewart Granger, Pier Angeli, Stanley Baker, Rossana Podestà
Zdjęcia: Silvano Ippoliti, Cyril J. Knowles, Mario Montuori, Alfio Contini
Muzyka: Miklós Rózsa