„Ciężkie miałaś życie” – mówi węglarz Cyga (Franciszek Pieczka). „Inni mieli ciężej” – odpowiada spokojnie Łucja Król (Magda Teresa Wójcik). Tę krótką wymianę zdań widz może usłyszeć w finale filmu, który powstał cudem przy okazji sierpniowej odwilży. Powstał, ale swoje na półce odczekał, bo zrealizowany w latach 1981-1982 premierę miał kilka lat później. To film „półkownik”, niewygodny dla ówczesnej władzy znalazł swoje miejsce w zaciszu cenzorskich pokoi i został wyświetlony po raz pierwszy w 1987 roku. To była kropla drążąca skałę, sukces przyszedł szybko, a Matka Królów została uhonorowana między innymi Złotymi Lwami na festiwalu Berlinale w 1988 roku. Sukcesu nie należy szukać tylko w zaangażowanym temacie, aktorskich występach, przenikliwym scenariuszu, ale również w walorach artystycznych, wobec których i dzisiaj nie można pozostać obojętnym.
Janusz Zaorski od początku chciał, żeby na potrzeby scenariusza książkę (literacki pierwowzór) zaadaptował sam jej autor Kazimierza Brandys. Pisarz miał odmówić, bo nie wierzył w projekt (a głównie w to, że przy aktualnych politycznych uwarunkowaniach uda się film nakręcić) i bał się, że jego cynizm będzie rzutować na tekst. Nie chciał więc być obciążeniem dla entuzjastycznie nastawionego młodego wówczas reżysera. Matka Królów to portret kobiety oddanej rodzinie i historia jej dramatycznych losów na tle zmieniającego się politycznego krajobrazu, a słowa, które Cyga mówi w scenach zamykających doskonale oddają atmosferę obrazu.
Łucję poznajemy w pierwszej połowie lat 30. W wypadku ginie jej mąż, ona zaś pozostaje sama z trójką chłopców i czwartym, jeszcze nie narodzonym synem. Przenosi się do małej, ciasnej sutereny.
Wiatr historii prosto w oczy.
Napisać, że los rzucał kłody pod nogi Łucji, to napisać mało. Los bowiem za punkt honoru wyznaczył sobie ciskanie największych drewnianych bali pod nogi zmęczonej kobiety, która chciała po prostu żyć i chciała by jej rodzina była bezpieczna. I to w zasadzie jest najważniejszą istotą filmu, jej ciągły niepokój o synów. Podejrzewam, że nie ma nic gorszego w czasie historycznych zawieruch niż martwienie się od najbliższych. Tak właśnie sądzę. O siebie nie trzeba się bać, bo jest się odpowiedzialnym za własne czyny, przyjmuje się wydarzenia na klatę, można mieć wyobraźnię i w miarę dopasować się do aktualnej pogody. Ale najbliżsi? Czterech synów, każdy reprezentujący inne poglądy i o każdego trzeba się martwić. Jak to matka o własne dzieci. Przecież inaczej nie można niż ciągle wypatrywać przez okno synów, którzy co rusz wpakowywali się w kłopoty. Łucja przeżyła niepewny los przed wojną i śmierć męża Stanisława, przeżyła okupacje, stalinowski terror. Pisała listy do kolejnych oficjeli, wciskała pisma w ręce najbliższych z otoczenia aktualnie sprawujących władzę, prosiła i błagała.
Film Janusza Zaorskiego nie byłby tak wybitny, gdyby w centrum była tylko Łucja i jej czterech synów. Matkę Królów reżyser podzielił na dwa główne punkty widzenia i kilka perspektyw. Niemniej ważną postacią jak Łucja, jest Wiktor Lewen (Zbigniew Zapasiewicz). Prawnik, inteligent, reprezentuje inny poziom rozczarowania państwem jako instytucją (w zasadzie każdy w Matce Królów, prędzej czy później jest ojczyzną rozczarowany). To ciągle zdziwiony człowiek, jakby nie mający na tyle wyobraźni, że ludzie potrafią być podłymi hipokrytami, którzy ustawią się tak jak zawieje wiatr. „Szlachetny komunista” aresztowany przed wojną, w czasie okupacji ukrywał się w suterenie Łucji i dawał ideologiczne lekcje synom, wskazywał im kierunek. Po wojnie na chwilę u władzy nie potrafił się jednak dopasować do systemu gnojenia.
Matka Królów to gorzka przypowieść o niesprawiedliwym aparacie rządowym, wcześniej o okrutnej wojnie, później o licznych rozgoryczeniach. Z tego filmu wyszła dla mnie pewna smutna, ale i prawdziwa refleksja. Żeby żyć, „chociaż żyć”, nie można się wychylać, nie można mieć ambicji i wyciągać ręki po więcej niż to, co jest potrzebne na dotrwanie do dnia następnego. Łucja Król, zapewne nieświadomie, taka właśnie była. Skromna, uczynna, nie liczyła na mannę z nieba, robiła swoje, po cichu. Nie skarżyła się. Jedyny kłopot jaki miała i jedyne sprawy w jakich się narażała (a narażała się, bo i za okupacji i później, gdy trzeba było czekać pod biurami i więzieniami na wiadomość) to te dotyczące synów. Jej miłość była bezwarunkowa. Zaorski stworzył figurę matki polki, a pomogła w tym rzecz jasna Magda Teresa Wójcik, która swoją kreacją na zawsze wpisała się w historii polskiego kina. Magda Teresa Wójcik jako aktorka teatralna miała według reżysera problem z przestawieniem się na język kina i dopiero z pomocą kolegów i koleżanek na planie stworzyła postać Łucji w sposób niezwykle przejmujący. Fabuła filmu prowadzona przez dwójkę głównych bohaterów, których losy łączą się i rozdzielają latami przez dekady to popisowy przykład narracji (z popisowymi epizodami Bogusława Lindy, Adama Ferency, Krzysztofa Zaleskiego), przy której widz jest automatycznie w pełni zaangażowany.
Epizody są krótkie i intensywne, a wydarzenia, w których do głosu dochodzą emocje bohaterów (nawet te niewerbalne, widoczne tylko w zachowaniu, zaciętych twarzach) rozgrywają się przy muzyce Przemysława Gintrowskiego rozpisanej na instrumenty organowe. Nie tylko muzyka jest popisowym elementem i nie tylko muzyka stanowi o niezwykłych walorach artystycznych, o których wspomniałem w pierwszym akapicie. Matka Królów to majstersztyk operatorski, który kłania się niejednokrotnie stylistyce kina noir. Fantastyczny, niezwykle ważny w naszej kinematografii utwór Zaorskiego i dzisiaj powinien być regularnie wyświetlany. Jako komentarz i jako przestroga.
Czas trwania: 127 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Janusz Zaorski
Scenariusz: Janusz Zaorski, Kazimierz Brandys (na podstawie powieści)
Obsada: Magda Teresa Wójcik, Zbigniew Zapasiewicz, Franciszek Pieczka, Bogusław Linda, Michał Juszczakiewicz
Zdjęcia: Edward Kłosiński, Witold Adamek
Muzyka: Przemysław Gintrowski