Ford v Ferrari (tytuł oryginalny) to Henry Ford II kontra Enzo Ferrari, czyli starcie dwóch motoryzacyjnych imperiów w wyścigu Le Mans. Czytając dosłownie to potyczka na wyścigowym torze, w przenośni to rzecz jasna wojna z bezpiecznej odległości przy użyciu całej potęgi produkcyjnej, inwencji zatrudnionych konstruktorów i stalowych nerwów zaangażowanych w wyścigu kierowców rajdowych. Marzenie Forda o zwycięstwie w wyścigu to również pragnienie utarcia nosa włoskiej marce i chęć zwrócenia uwagi świata na to, że Ford potrafi stworzyć coś więcej niż samochód dla mas. Rozpoczęła się również wojna marketingowa, a ewentualny triumf mógłby wnieść markę na nowy poziom. Bez względu na koszty, jednak z tykającym przy uchu zegarem, wynajęty do roboty Carroll Shelby podjął się nie lada wyzwania. Był wówczas jedynym Amerykaninem, który wygrał kilka lat wcześniej Le Mans. Dostąpił tego zaszczytu w 1959 roku z brytyjskim Aston Martinem. To było zarazem piękne zwieńczenie jego kariery. Z powodów zdrowotnych (głównie) ustąpił miejsca młodszym i sprawniejszym. Kilka lat później podjął się zadania, które postawił przed nim wspomniany już Henry Ford II. Miał wprowadzić na podium kolejnego Amerykanina, tym razem w samochodzie z silnikiem Forda.
Nie jestem zapalonym miłośnikiem motoryzacji, a już na pewno nie wyścigów samochodowych, jakichkolwiek. Nie porywa mnie więc kolejny sezon Formuły 1, który obok skoków narciarskich uważam za najnudniejszą rzecz pokazywaną w telewizji (być może kibicowanie na żywo nadałoby inny wymiar i zmieniłoby mój sposób postrzegania tych dyscyplin). Jako kierowca martwię się tylko poziomem paliwa w baku, a raz na rok widzę ten sam uśmieszek na twarzy mechanika z przeglądu, gdy mówię mu jaki auto ma przebieg. To zrozumiałe więc, że Le Mans ’66 nie mógł mnie porwać od strony fetyszyzacji wyścigów, widoku lśniącej blachy, napięcia, które zapewne towarzyszyło innym widzom przy każdym ścinaniu zakrętu czy w momencie, gdy wskazówka dobijała do 7000 obrotów na minutę. W każdym z tych elementów widziałem solidną robotę filmową, precyzyjny montaż, ale też serce ludzi oddanych historii motoryzacji. Nie poczułem jego bicia, ale odebrałem niemal instynktownie przyspieszone tętno każdego fana tego sportu.
Dla mnie Le Mans ’66 był atrakcyjny jako starcie charakterów, a w kluczowym momencie dostarczył emocji przy okazji sportretowania starego, upartego jak osioł mężczyzny, który potrafi jednak odpuścić i zrozumieć. Pod tym względem Le Mans ’66 pięknie pokazuje wzloty i upadki męskiej szorstkiej przyjaźni, dwójki ludzi, kierowcy rajdowego Kena Milesa i konstruktora Carrolla Shelby’ego. To jest oczywiście film o nich, tych wspaniałych mężczyznach w ich lśniących maszynach, którzy, gdy już wszyscy rozejdą się po wyścigu do domu, będą myśleć o tym, czy na jutrzejszych testach zastosowanie lżejszych komponentów wpłynie pozytywnie na zachowanie auta. Napisać, że to ludzie z pasją to mało. Pasja bowiem wykreowała ich szacunek. Shelby mógł prawdopodobnie wprowadzić Forda do panteonu zwycięzców z każdym, ale postanowił z Kenem Milesem, genialnym mechanikiem, człowiekiem niezwykle wybuchowym, który samochody kochał równie mocno jak swoją żonę i syna. Ta wybuchowość i nieokiełznany charakter szedł nie po myśli z linią zarządu i wbrew ugładzonym korporacyjnym schematom. Shelby w pewnym momencie walczył na dwóch frontach – na torze wyścigowym o przełamywania kolejnych barier, oraz z białymi kołnierzykami, dla których najważniejszy jest wizerunek i najchętniej widzieliby w samochodzie kogoś, kto budzi się i pierwszym wypowiadanym słowem jest „Ford”.
To znamienne, ze słowo przyjaciel się tu nie pojawia, ale głównie o przyjaźń tu chodzi. Shelby wie ile Ken jest warty, ale sądzę, że tu chodzi jeszcze o coś więcej. Reżyser James Mangold uchwycił bowiem w swoim dziele szacunek do wiedzy i doświadczenia, ale również do czegoś, co z hobby przeszło w uzależnienie od warkotu silnika, precyzji i ideału, który, dla tej dwójki, objawić się może tylko w doskonale przygotowanym do jazdy samochodzie. Wszyscy poza tym są ignorantami, łącznie, a może przede wszystkim ludzie pracujący w Fordzie. James Mangold, moim zdaniem, nie pozostawia suchej nitki w tym aspekcie na przedsiębiorstwie, które utraciło ducha i miłość do stylu i precyzji, zastępując ją pogonią za wynikami sprzedaży. W tym świetle lepiej wypada Enzo Ferrari zapatrzony w tradycję. Ostatnie sceny i wyraz uznania oddany przez Enzo znaczyły dla kierowcy więcej niż czek w kieszeni.
Tak, jak precyzyjne były maszyny stworzone przez Shelby’ego i Milesa, tak samo precyzyjnie przygotowany jest sam film. Zdjęcia Phedona Papamichaela fantastycznie oddają ducha epoki, gdy zakochani w samochodach amerykanie łaknęli nowych maszyn. Gra aktorska Matta Damona i Christiana Bale’a pomogła mi wczuć się w ducha rywalizacji i choć przez chwilę zrozumieć ile dla tych historycznych dla branży motoryzacyjnej postaci znaczy sam odgłos silnika. Z prawdziwą namiętnością mówią o przekraczaniu kolejnych granic, o obrotach, spalaniu i biegach. Czy ta koronkowa robota ma szanse na najważniejsze filmowe nagrody? To nieważne. Ważniejsze jest bowiem, że fani czterech kółek dostali film, w który mogą się wczuć, poczuć tor, moc i zapach benzyny. Nawet taki laik jak ja to doceni i autentycznie cieszy mnie to, że prawdziwi fani szybkich samochodów, morderczych wyścigów Le Mans i pewnego szalonego okresu w historii automobilizmu dostali „swój” film.
Czas trwania: 152 min
Gatunek: dramat, biograficzny
Reżyseria: James Mangold
Scenariusz: Jez Butterworth, John-Henry Butterworth, Jason Keller
Obsada: Matt Damon, Christian Bale, Jon Bernthal, Caitriona Balfe, Josh Lucas, Tracy Letts
Zdjęcia: Phedon Papamichael
Muzyka: Marco Beltrami, Buck Sanders