To ostatni film, w który zaangażowany był Orson Welles. 5 października 1985 roku podłożył głos pod planetę pożerającą inne planety, 10 października już nie żył. Film miał sześć milionów dolarów budżetu. Tło akcji ożywiała energiczna rockowa ścieżka dźwiękowa (numery do filmu nagrali Stan Bush, Lion, „Weird Al” Yankovic). W obsadzie znaleźli się Leonard Nimoy, Judd Nelson, Eric Idle i cały zastęp aktorów głosowych, legend w swojej branży. Transformers! To ukryta moc!
Jednego więc nie można pełnometrażowym Transformersom odmówić, rozmachu. Z sześcioma milionami dolarów Nelson Shin, reżyser i współproducent (odpowiedzialny również za serial o Transformersach) opowiedział epicką historię o Autobotach, Decepticonach i nowym wrogu, Unicronie (Orson Welles), który pożera kolejne światy pod postacią planety potwora.
Trzy rzeczy, które decydują o nieprzeciętnej jakości filmu to muzyka, animacja i tempo. Na sam scenariusz tak jak narzekano w 1986 roku, tak można na niego narzekać i dzisiaj, 35 lat po premierze. Nelson Shin swoją fabułą stworzył pomost pomiędzy drugim, a trzecim sezonem serialu, ale po prawdzie dla większości widzów w Polsce nie miało to żadnego znaczenia. Głównie z tej przyczyny większość wydarzeń może stanowić w naszych oczach nieziemski (sic!) bałagan. Należy więc machnąć ręką i dać sobie spokój z rozgryzaniem poszczególnych kwestii i poddać się całkowicie wysokooktanowej akcji. W trwającej już od miliona lat wojnie pomiędzy Autobotami i Decepticonami od dłuższego czasu trwa impas, ale wydaje się, że Autoboty mogę w końcu odbić Cybertron. Na arenę wkracza Unicron, który za nic ma sobie konflikt i robi swoje, pożera. Zniszczyć go może tylko Matryca Przywództwa Autobotów. Fabuła obfituje w całą masę dramatycznych wydarzeń, a dotkną one głównie Optimusa Prime’a i Megatrona, który przekształci się w Galvatrona pod okiem nowego pana i władcy.
W akcję jesteśmy wrzuceni tak szybko jak to tylko możliwe i tempo do końca nie zwolni. Pierwszorzędne animacje, ciągła walka, to wszystko może przyprawić niejednego epileptyka o atak padaczki fotogennej, bo prawdą jest, że przez 85 minut nie milkną strzały z blasterów, laserów i innych gejzerów. Dla fanów marki stworzonej przez Hasbro to nie lada gratka zobaczyć na ekranie ukochane roboty, które w fantastycznych światach staczają walki z egzotycznie wyglądającymi transformersami, a animatorzy wyciskają wszystko co możliwe z kreski. Tworzą niebanalne rasy (roboty – piranie, całe cybernetyczne planety), w tle możemy podziwiać pięknie rysowane tła, a i fantazja dotycząca transformacji w pojazdy latające, pływające i inne (dinoboty!) zdaje się być niczym nieskrępowana.
Jasne, że film to product placement w najczystszej postaci i nikt nie może w to wątpić. Gdy w 1984 roku rząd USA zmniejszył ograniczenia co do lokowania produktów w telewizji producenci zabawek mogli uderzyć z pełną mocą w podświadomość dzieciaków, które zaatakowały portfele rodziców. Po sukcesach G.I. Joe przyszła pora na ekranizacje konfliktów pomiędzy Autobotami, Decepticonami i ich przywódcami czyli Optimusem Primem i Megatronem. Ale nawet jeżeli film (a wcześniej i późnej serial) to tylko skok na kasę, trzeba przyznać, że to skok na kasę przygotowany z klasą przez specjalistów, artystów, kreatywnych animatorów. Transformers: The Movie i dzisiaj ogląda się dobrze, akcja pędzi na złamanie karku, chwila odwrócenia wzroku skutkuje tym, że jako widz możesz nie nadążyć za biegiem wydarzeń. Na większość infantylnych zabiegów wystarczy spuścić zasłonę milczenia, bo trzeba zrozumieć, że to film przeznaczony głównie dla 10-latków. Wierzę jednak, że i dorośli powinni go docenić pod wieloma względami, chociażby za niezaprzeczalne atuty techniczne.
Czas trwania: 84 min
Gatunek: sci-fi
Reżyseria: Nelson Shin
Scenariusz: Ron Friedman
Obsada: Eric Idle, Leonard Nimoy, Orson Welles, Frank Welker, Peter Cullen, Judd Nelson
Zdjęcia: Masatoshi Fuku
Muzyka: Vince DiCola