Jeżeli Gwiezdne wojny to zimne piwo z lodówki, to Star Trek jest jak ta butelka drogiego wina z piwnicy u zamożnych ludzi, którzy mieszkają w tamtej posiadłości za rzeką. Możesz lubić piwo, możesz gustować w winie, możesz też nie pić w ogóle, ale jeżeli trochę już żyjesz na tym świecie, to z pewnością znasz wartość tej butelki z piwnicy. Tak jest ze Star Trekiem, do którego moim zdaniem trzeba dorosnąć, jak zresztą do wszystkiego. Jak do noszenia czapki zimą czy ciepłych kalesonów przy minus 15 stopniach. Jako opowieść jest znacznie bardziej „wartościowa”, niż ta stworzona przez George’a Lucasa, znacznie bardziej stylowa, mniej krzykliwa, do której idealnie wręcz stworzone wydają się być słowa „science” i „fiction”. Dzisiaj platforma Amazon próbuje wskrzesić legendę Jean-Luca Picarda, a pierwszy odcinek daje nadzieję na fantastyczny powrót do czegoś klasycznego.
W najnowszej serialowej odsłonie losów członków załogi flagowego statku Federacji – USS Enterprise opowieść zaczynamy więc z Picardem, który teraz jest emerytowanym admirałem Gwiezdnej Floty. Odszedł, bo przestał wierzyć w misję. Zawsze walczył o dobro istnień, czy to ludzkich czy też istnień innej rasy. Kierował się górnolotnymi hasłami, przywiązywał ogromną wagę do etyki i moralności. Żyje na Ziemi, dogląda swojej winnicy, czasem udziela wywiadów telewizyjnych. Dziennikarze jak to dziennikarze, telewizyjne hieny co rusz muszą nawiązać w pytaniach do trudnej przeszłości Picarda. Dzięki temu poznajemy więcej szczegółów.
W pierwszym odcinku nakreślony zostaje charakter świata, rozrysowane zostają nowe reguły i przedstawiona polityka, w tym ta dotycząca androidów i absolutny zakaz kontynuowania badań nad ich tworzeniem. A jednak duchy przeszłości odzywają się w młodej dziewczynie, która zaatakowana przez tajemniczych przybyszów, „aktywuje” się jako super wyszkolony żołnierz, który będzie szukał kontaktu z Picardem, jedyną jej nadzieją. Ten kontakt szybko okaże się czymś więcej, listem z przeszłości od przyjaciela. Akcja jest wartka, dostaliśmy niezłe sceny martial-arts, wszystko się ładnie zawiązuje, a jako widz czułem się zaintrygowany.
Picard, odcinek pierwszy, to nie odgrzewany naprędce temat. To coś, co powinno trwać i stanowić przeciwwagę dla efekciarstwa, taniego storytellingu, mało interesujących fabuł. Picard to jak na razie teatr jednego aktora, doskonałego Patricka Stewarta, który w tym roku skończy 80 lat. Widać w nim wciąż żywą radość grania, sprawność i wyraźną chęć wcielania się w ikonicznego dla sci-fi bohatera.
Można zadać sobie pytanie, dlaczego wciąż wracamy do starych serii, a producenci próbują wciąż wskrzeszać marki. Można szybko urwać i odpowiedzieć: „Dla pieniędzy”. Jest jednak taka scena, która stawia twórców w nieco romantycznym świetle ludzi oddanych pewnej idei. Gdy Picard rozgrywa partię pokera i wie, że powinien podjąć decyzję o zakończeniu rozgrywki, zostaje spytany: „Czemu gra pan na zwłokę?, „Nie chcę, by gra się skończyła”. Ja też nie chcę.
Patryk Karwowski