Po finansowych porażkach dwóch filmów nakręconych w Europie (10 sekund do piekła i Gniewne wzgórza) Robert Aldrich wchodził w kolejne niepewne projekty, w tym również w te, które miały być wciąż realizowane na starym kontynencie. Najbliżej realizacji był Tara Bulba z Anthonym Quinnem i zdjęciami kręconymi w ówczesnej Jugosławii. Był już nawet zaplanowany budżet, który wynosił trzy miliony dolarów. Projekt ostatecznie (po kilku podejściach Aldricha) wylądował u producenta Harolda Hechta, który film dokończył z J. Lee Thompson na reżyserskim fotelu i Yulem Brynnerem w roli tytułowej. Był to rzeczywiście okres nieurodzaju w życiorysie Roberta Aldricha, a za tym faktem może przemówić dodatkowo informacja, że reżyser chwytał jednocześnie kilka scenariuszy i żaden z nich nie doszedł do realizacji (jak komedia The Catalyst na podstawie sztuki Ronalda Duncana opowiadająca o biseksualnym mężczyźnie). Rozgoryczony Aldrich powrócił do Hollywood, gdzie, by utrzymać się na powierzchni i zbierać fundusze na własne filmy, wrócił do telewizji. Wyreżyserował w tym okresie odcinek serialowego westernu Hotel de Paree i dwa epizody przygodowej serii Adventures in Paradise. Do Ostatniego zachodu słońca zatrudnił Roberta Aldricha sam Kirk Douglas przez swoją firmę produkcyjną Brynaprod S.A. (firma nie mogła się pochwalić bogatym portfolio. Pod skrzydłami Brynaprod powstały raptem trzy pełnometrażowe obrazy, w tym popularny u nas w kraju Wikingowie z Douglasem oraz serial Tales of the Vikings).
Osobiście nie byłbym tak surowy dla Ostatniego zachodu słońca jak był dla niego sam reżyser filmu. W książce The Celluloid muse: Hollywood directors speak Charlesa Highama, specjalizującego się w biografiach dziennikarza New York Timesa, można przeczytać, że Robert Aldrich narzekał przy okazji Ostatniego zachodu słońca na wiele rzeczy, ale głównie na niespójny scenariusz nad którym musiał pracować. Według Aldricha wiedzieli o tym wszyscy, włącznie z Kirkiem. Co gorsze scenariusz na podstawie powieści Sundown at Crazy Horse Howarda Rigsby’ego zaadaptował wstępnie Donald Trumbo, który nie mógł już nanosić poprawek ze względu na swój napięty na początku lat 60. grafik Wybitny scenarzysta musiał uciekać na plan Exodusa Otto Premingera. Ale jak napisałem, nawet jeżeli scenariusz miał w sobie rzeczywiście więcej potencjału (bo bez dwóch zdań miał), to i tak uważam, że wyszedł kawał porządnego westernu.
Kręcony w Meksyku film opowiada o starych waśniach i uczuciach, które podobno nie gasną. Tropem Brendana O’Malleya (Kirk Douglas) podąża szeryf Dan Stribling (Rock Hudson). O’Malley jest ścigany za morderstwo i szeryf chciałby doprowadzić mężczyznę na stryczek, a przy okazji wyrównać prywatne rachunki (zamordowany był szwagrem szeryfa). Ale O’Malley nie tylko ucieka do Meksyku przed prawem, ale głównie w poszukiwaniu starej miłości. Brendan 'Bren’ O’Malley ostatni raz widział Bellę (Dortothy Malone) kilkanaście lat temu i byli w sobie mocno zakochani, ale czas był wtedy inny, oboje byli młodzi, mieli inne priorytety. Belle ma teraz męża (chociaż pierwsza scena, gdy kamera sunie powoli w kierunku stojącej na werandzie kobiety delikatnie kołyszącej biodrami i wpatrzonej w horyzont zdaje się mówić, że ta wciąż na kogoś czeka) i 16 letnią piękną córkę (w tej roli, 19 letnia Carol Lynley, która musiała przyspieszyć bicie serca u niejednego widza). Rodzina Breckenridge przygotowuje się do spędu bydła do Teksasu. Na farmę trafia więc O’Malley, chwilę po nim szeryf. Postanawiają pomóc rodzinie w wyprawie, a swoją „sprawę” załatwić już po amerykańskiej stronie granicy. Akcja obfituje w wiele wydarzeń, a w czasie podróży szeryf ze szlachetnym złoczyńcą ścierają się na wielu poziomach. Obaj również rywalizują o względy kobiety. Atmosfera jest coraz bardziej napięta, gdy na horyzoncie widać już Teksas.
Western ma tyleż samo atutów co wad, jednak wady to głównie żal widza na kilka wątków, które nie zostały pogłębione. Takim przykładem jest kwestia męża Belle, który kiedyś walczył dla wojsk konfederacji, ale po prawdzie większy z niego bajkopisarz niż wojak z krwi i kości. To postać, której scenarzysta mógł poświęcić więcej miejsca, bo wyraźnie widać, że wewnętrzne dramaty są większe, niż te niewyraźnie przedstawione. To z pewnością postać tragiczna, która w swojej chorobie alkoholowej topi wiele okopowych historii, w tym i akty tchórzostwa.
Aldrich był już na początku lat 60. dobrym rzemieślnikiem i wiedział jak opowiadać sprawnie, jak utrzymać tempo i dać się widzom zapamiętać choćby z kilku filmowych scen, nawet jeżeli będziemy narzekać na inne rzeczy. Ostatni zachód słońca to świetny Kirk Douglas i próbujący mu dorównać Rock Hudson. Douglas stworzył postać składającą się z defektów i zalet, jest zagadkowy i intrygujący (osobliwy wybuch złości i scena z podduszaniem psa). Hudson natomiast wypadł na jego tle trochę bezbarwnie. Szeryf o szlachetnym sercu nastawiony na misję, a w międzyczasie niesłychanie zmotywowany do ożenku, jest trochę nieprzekonujący.
Ciekawe jest to, że podobnie jak we wcześniejszym westernie Aldricha, Vera Cruz, nie jest nam (jednak i mimo wszystko) łatwo opowiedzieć się za konkretnym bohaterem w finałowym pojedynku. Pojedynek zaś jest jeszcze lepiej filmowo rozegrany niż ten, w którym starli się Benjamin Trane (Gary Cooper) i Joe Erin (Burt Lancaster). Aldricha kolejny raz podpisał się jako wyjątkowo utalentowany twórca przy nakreśleniu napięcia podczas bezpośredniej konfrontacji. Pojedynek finałowy to również popisowy montaż sekwencji, który spreparowany został przez Edwarda Manna (rocznik 1912, w branży od początku lat 30.).
Atutów jest więcej, ale warto pochylić się przede wszystkim nad zdjęciami Ernesta Laszlo. Operator pracował już z reżyserem przy pięciu pełnometrażowym filmach, a obaj znali się już z czasów, gdy Aldrich pracował jako asystent reżysera przy kilku filmach, do których Laszlo robił zdjęcia. Tą znajomość czuć w obrazie, a cały utwór tylko na tym zyskał. W pamięci zostaną mi na pewno wszystkie ujęcia z piaskową burzą (to musiały być wybitnie ciężkie do nakręcenia sceny), ale i moment, gdy kowboje z bydłem przekraczają rzekę.
Ostatni zachód słońca ze swoim poetyckim tytułem zapowiada fatum, niechciane przeznaczenie, przed którym nikt nie ucieknie. Widz nie wie tylko, kogo ta przepowiednia dotyczy. Film Aldricha nawiązuje w wielu momentach do klasycznego westernu (sceny w studiu z malowanymi tłami) i do tych bardziej współczesnych (wszystkie momenty na otwartych przestrzeniach). Aldrichowi udało się stworzyć pewien kompromis pomiędzy melodramatyczną wymową, trudnymi tematami, a dramatyzowanym, udanym ujęciem szorstkiej przyjaźni dwójki archetypicznych postaci z Dzikiego Zachodu, szeryfa bez skazy i wyjętego spod prawa rewolwerowca. Nie mam wiele do zarzucenia filmowi, oprócz tego co już napisałem. Kilka nietrafionych decyzji dotyczących rozwiązań w scenariuszu, może też warto by podkręcić i zaostrzyć dialogi. Cała reszta to świetna opowieść o kowboju, który przy zachodzie słońca żałuje zmarnowanego czasu.
Czas trwania: 93 min
Gatunek: western
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Howard Rigsby (powieść), Dalton Trumbo
Obsada: Rock Hudson, Kirk Douglas, Dorothy Malone, Joseph Cotten, Carol Lynley, Neville Brand
Zdjęcia: Ernest Laszlo
Muzyka: Ernest Gold