Nawet nie wiedziałem, jak bardzo tego potrzebowałem. Cieszę się więc, że pomimo wielu perturbacji, ten film powstał. Najbardziej jednak cieszy mnie to, że nie doszło do angażu Michaela Baya (odpowiedzialnego za udane dwie pierwsze części Bad Boys), który ostatnimi czasy zajął się kręceniem gier video, które udają filmy (vide 6 Underground dla Netflix)
Michael „Mike” Lowrey (Will Smith) i Marcus Burnett (Martin Lawrence) powracają na kinowe ekrany po 17 latach przerwy. Żaden z widzów nie pamięta jak skończyła się druga część, ale nie ma to aż takiego znaczenia. To franczyza, która żyje nastrojem kina akcji z lat 90. Dostajemy doskonale zainscenizowane strzelaniny (ach, mieć taką ekipę w jakimś polskim filmie sensacyjnym), świetne pościgi, kilka brutalnych scen, kilka kiepskich i tyle samo dobrych żartów. Za wyreżyserowanie Bad Boys for Life zabrał się niezwykle utalentowany duet belgijskich twórców (Adil El Arbi i Bilall Fallah), którzy swoimi poprzednimi filmami (Image, Black, Gangsta) udowodnili, że potrafią trzymać w ryzach gatunek i nie przeginają. Bad Boys for Life leży więc blisko serii Zabójcza broń, czy Gliniarz z Beverly Hills, a bardzo daleko, (chociaż estetyka mogłaby sugerować coś innego) od Za szybcy za wściekli.
Najbardziej jednak uderza w widza, pozytywnie, tempo i wykonanie. Do serii wracamy, gdy Burnett zostaje dziadkiem (w przenośni i dosłownie), a Mike jest wciąż lekkoduchem. Sentymenty sentymentami, ale udane powroty po latach musi zagwarantować kilka stałych punktów. I tutaj, w Bad Boys for Life, dostaniemy standard w postaci oglądających się za siebie starszych mężczyzn, którzy uznają, że czas przewartościować własne postępki. Może warto rozważyć opcję z emeryturą? A może ciągnąć ten wóz i w myśl maksymy i tytułu jednocześnie trzeba jechać tak długo „aż nam odpadną koła”, jak mówi Mike. Panowie mogą sobie rozważać plusy i minusy, ale akcja nie będzie napędzana przez roztrząsanie tychże niuansów dotyczących kryzysów wieku średniego, czy się ustatkować, albo wciąż latać z giwerą po mieście. Mike i Marcus zostają z marszu wciągnięci w nową intrygę, bo na ich życie będzie czyhał syn oprycha, który będzie się mścić na Lowrey’u za krzywdy wyrządzone jego rodzinie. Twórcy wiedzą jak bardzo pretekstowy zdaje się być zarys scenariusza i nie omieszkali wykorzystać tego do przedstawienia własnego dystansu do historii. Samoświadomość to kolejna przyjemna cecha powracającego policyjnego duetu na ekrany – w jednej ze scen dziadek Marcus z wnukiem w wózku przysiadł w galerii handlowej i ogląda odcinek mydlanej opery. A tam, jak to w mydlanej operze, ojciec zabija człowieka, który jest jego bratem i synem jednocześnie, czy coś w podobny deseń. Scenarzyści w ironiczny sposób nawiązali w ten sposób do rewelacji i zwrotów akcji, których za chwilę będziemy świadkami.
Jednak to, co w przypadku Bad Boys for Life przykuwa uwagę to właśnie strona techniczna oraz relacje między dwójką przyjaciół. Przyjaciół na śmierć i życie. Oczywiście estetyka jest do bólu wręcz wypieszczona, gdzie każde ujęcie nadaje się na okładkę kolorowego czasopisma, samochody wyglądają jak wyjęte z salonu, a na ulicach chodzą tylko piękni ludzie, ale nie przeszkadza to w odbiorze, wręcz przeciwnie, stanowi o kontynuacji stylu i producenckim podpisie Jerry’ego Bruckheimera.
Adil El Arbi i Bilall Fallah zdają sobie sprawę jakie atuty mają w ręku. Przenosząc się z Europy do Hollywood dostali najlepszy możliwy budżet, piękne scenerie Miami, producenta Jerry’ego Bruckheimera, który słowo „rozmach” ma wygrawerowany na portfelu. Ta seria odżyła, została z siłą wciągnięta na tory kina akcji, gdzie prym wiódł John Wick i kilka pojedynczych tytułów. Film jest zabawny, ma operatora, który uprawia parkour, ma wspaniale zrealizowane sceny wymiany ognia, które zdają się kłaniać kinu Michaela Manna i stosowanych przez niego zabiegów przy kręceniu cyfrowych ujęć, oraz niektórych rozwiązań z prowadzeniem kamery (szczególnie przy doskonałym, moim ulubionym Miami Vice z 2006 roku). I nic dziwnego, że odnosi się takie wrażenie, bo listę płac Bad Boys for Life zasila cały zastęp ludzi odpowiedzialnych za widowiskowość filmów Manna! Kaskaderzy, pion operatorski, niektórzy specjaliści od dźwięku. Wprawdzie Adil El Arbi i Bilall Fallah decydując się na realizację zastrzegli sobie, że autorem zdjęć zostanie ich stały współpracownik Robrecht Heyvaert, a nie jakiś stary amerykański wyga, ale odbiło się to z pewnością na kolejny plus. Rodzinna i przyjacielska atmosfera na planie przeniosła się na końcowy efekt. To solidny, dynamiczny blockbuster, który wprawdzie żyje wspomnieniami, kilkoma ujęciami, które fani (o ile tacy istnieją) wychwycą (choćby to najbardziej znane, gdy Mike i Marcus podnoszą się, a kamera krąży wokół nich). Jeżeli jesteście spragnieni dźwięku spadających łusek, mocnych scen akcji (ale nie wykraczających poza te prawdopodobne), to zalecam wizytę w kinie.
Gatunek: akcja
Reżyseria: Adil El Arbi, Bilall Fallah
Scenariusz: Chris Bremner, Peter Craig, Joe Carnahan
Obsada: Will Smith, Martin Lawrence, Vanessa Hudgens, Alexander Ludwig, Charles Melton
Zdjęcia: Robrecht Heyvaert
Muzyka: Lorne Balfe