Pierwsze dwa dźwięki w Osieroconym Brooklynie Edwarda Nortona jakie usłyszymy jeszcze przed napisami, to saksofon i syrena radiowozu. Saksofon to jazzowy nastrój półmroku, który towarzyszyć będzie detektywowi z pewną przypadłością, policyjna syrena to zbrodnia w Nowym Jorku, mieście, w którym 3 października 1941 roku miała miejsce premiera pierwszego filmu z gatunku noir, Sokoła Maltańskiego Johna Hustona. Jazz i zbrodnia wypełniają każdy zakamarek Osieroconego Brooklynu, filmu, na który nie pójdą tłumy, filmu staroświeckiego, nakręconego z miłości do czarnego kina i metropolii, w uznaniu dla ludzi, którzy dzień w dzień stają do walki z tymi, którym wydaje się, że będąc u władzy mogą wszystko. Nie mogą. A zagrozić im może ten niepozorny mały człowieczek w płaszczu i kapeluszu, który kryje się w cieniu za rogiem. To prywatny detektyw, często na życiowym marginesie, z kilkoma zaburzeniami, o szlachetnym sercu, inteligentny, sprytny. Stanie do nierównej walki z najgroźniejszym przeciwnikiem, bo ma mało do stracenia, a do zyskania rzecz najważniejszą, szacunek.
Głównym, jeszcze nie bohaterem, jest Lionel. Jest całkowicie świadomy swojej niedyspozycji. Facet ma kłopotliwą przypadłość, zespół Tourette’a, którego rzecz jasna nie sposób opanować, chociaż nauczył się jak przytłumić tiki ruchowe i głosowe. Przyzwyczaił się do choroby. Żyje z nią jak z hałaśliwym sublokatorem, którego nie można eksmitować. Lionel pracuje u Franka Minny, który prowadzi biuro detektywistyczne. Frank zatrudnia kilku pracowników, wszystkich sam przyuczał do zawodu, wszystkim dał cel i zajęcie, każdemu podał swego czasu pomocną dłoń i postawił na nogi. Frank to jest równy gość, ale ma swoje tajemnice, którymi nie chciał się dzielić. Do jednej ze spraw potrzebuje pomocy chłopaków. Jednym z nich jest Lionel, ważny dla zespołu, bo ma dar zapamiętywania. Frank wziął sprawę, która go przerasta, a kara za to może być tylko jedna, kulka. Lionel postanawia odnaleźć zabójców szefa.
To wspaniałe móc obejrzeć na wielkim ekranie czyjeś marzenie, a spełnionym marzeniem Edwarda Nortona jest właśnie Osierocony Brooklyn. Walczył o ekranizację powieści od 1999 roku, kiedy to zakupił prawa do książki Jonathana Lethema. Sam napisał scenariusz, przeniósł akcję do lat 50. XXI wieku, chociaż Lethem osadził fabułę w latach 90. Nie było wiadomo na początku czy stanie za kamerą, ale ostatecznie zrobił to. Nakręcił film z miłości do literackiego pierwowzoru i kina noir. Zaprosił do współpracy znakomitych aktorów, porwał ich pomysłem. Nie czytałem książki, ale nawet nie znając jej, czuję, że Norton nie szedł na skróty. Mając pełną kontrolę nad dziełem musiał z niej przenieść bardzo dużo, być może za dużo, bo przez to wielu widzów może narzekać na długość i główny wątek oraz tajemnicę, która nie będzie dla wszystkich zajmująca. Mnie Osierocony Brooklyn zachwycił stylem, nastrojem, epizodami i pojedynczymi scenami, które chciałbym obejrzeć raz jeszcze. Widać też, że Norton zebrał do projektu przyjaciół, ale przede wszystkim charyzmatycznych aktorów i każdy z nich, gdy tylko się pojawiał, stawał na środku sceny, Norton zaś usuwał się kilka kroków dalej. Jest fantastyczny Willem Dafoe, Bobby Cannavale, nawet Bruce Willis przypomniał widzom swój najlepszy uśmiech (odżywa na chwilę nadzieja, że Willis po prostu czekał na swój scenariusz). Alec Baldwin doskonale sprawdził się w roli szwarccharakteru. I nie mogę zapomnieć o Michaelu Kenneth Williamsie i jego znakomitej roli muzyka jazzowego, zaprawionego w bojach obieżyświata, który odegra tutaj istotną rolę.
Jak ważny jest to film dla Edwarda Nortona zrozumieli wszyscy bez wyjątku. Autor zdjęć Dick Pope, etatowy operator u Mike’a Leigha przedstawił Osierocony Brooklyn tak jakby miał na uwadze wszystkie najsłynniejsze ujęcia od noir mistrzów Raoul Walsha, Fritza Langa, Roberta Siodmaka i innych. Muzyczne ilustracje Daniela Pembertona to kolejny ukłon w stronę klasyków. Przez cały seans aż do finału eskortuje nas kontrabas, trąbka, fortepian i saksofon, a motyw przewodni napisany przez Thoma Yorke’a z Radiohead idealnie kształtuje filmowego ducha opowieści. Utwór Daily Battles Yorke’a zaaranżowany na motyw jazzowy przez Wyntona Marsalisa towarzyszy najpiękniejszej filmowej scenie, w której wrażliwość, bliskość drugiej osoby, pomoże przetrwać najtrudniejsze chwile, zapominasz na chwilę o wszystkich swoich wadach, bo czujesz się pełnowartościową istotą.
Edward Norton nie porywa tempem, intrygą, a właśnie charakterem, który za nic ma sobie współczesne trendy, z dala od hollywoodzkich norm, które gwarantują zyski. Tłem dla wydarzeń jest wiele ponurych ówczesnych historii, które i dziś odbijają się echem. Twórca za nic ma sobie również krzykliwy ton, którym nacechowane są inne produkcje. Wartość filmu niesie się tu obok głównego wątku, a idzie z rzeczy, które można łatwo przegapić. Osierocony Brooklyn to pochwała ludzi, którzy stawiają opór olbrzymom, tym którzy zaspokajają najniższe instynkty, tłamszą mniejszości, stawiają się ponad prawem, wykorzystują siłę przeciw naiwnym i słabym. To opowieść o mieście, ale i niespełnionych marzeniach, przez które niektórzy idą na skróty i przez to szybko mogą się sparzyć. To w końcu zwycięstwo autorskiej wizji, które kolejny raz polegnie w zderzeniu z widzem, który będzie przysypiał, ponieważ nie dostanie kolorowych i głośnych impulsów. Osierocony Brooklyn to poetycki noir, uznanie dla literackości, triumf dla aktorskiego warsztatu i hołd dla czarnego kryminału. Wieszczę, że będzie jednym z tych niedocenionych tegorocznych obrazów. Niestety.
Czas trwania: 144 min
Gatunek: kryminał, neo-noir
Reżyseria: Edward Norton
Scenariusz: Edward Norton
Obsada: Edward Norton, Gugu Mbatha-Raw, Alec Baldwin, Bobby Cannavale, Willem Dafoe, Bruce Willis, Ethan Suplee, Michael Kenneth Williams
Zdjęcia: Dick Pope
Muzyka: Daniel Pemberton