Po raz pierwszy na 'Po napisach’ w cyklu 'Niedocenione’ goszczę Adama Lewandowskiego, fana westernów i kina noir. Teksty Adama na temat kina możecie znaleźć w sieci na portalach Movies Room i Esensja. Najczęściej pisze o tym, co aktualnie znajduje się na afiszach, a jako bywalec filmowych imprez sięga również po repertuar festiwalów. Do ’Niedocenione’ wybrał trzy filmy z roku 1959. Oddaję głos autorowi.
Rok 1959 – zmierzch dekady, a kolejna przyniesie kinematografii wiele zmian na czele z wywróceniem do góry nogami niektórych konwencji gatunkowych. Dla mnie lata 50. to bardzo ciekawy okres, ponieważ przeobrażenia działy się stopniowo, a niektóre rzeczy były jedynie sygnalizowane, aby z całą mocą wybrzmieć dopiero kilka lat później. Postanowiłem ograniczyć się wyłącznie do czarno-białych produkcji, które są mniej lub bardziej zapomniane, a w swoich gatunkach zdecydowanie należą do tych najlepszych.
Odds Against Tomorrow (1959), reż. Robert Wise
Odds Against Tomorrow to film, o którym pomyślałem już w 2017 roku podczas czytania jednego z wpisów z cyklu Niedocenione. Niestety ze względu na zasady wtedy było jeszcze za wcześnie na pisanie o tym intrygującym czarnym kryminale. Minęło dużo czasu, obejrzałem mnóstwo innych filmów, aż tu nagle kończy się 2019 rok, a ja przypomniałem sobie o obrazie Roberta Wise’a z 1959 roku. Korzystając z przerwy świątecznej, obejrzałem go jeszcze raz i zachwyt pozostał dokładnie taki sam jak kiedyś. Odds Against Tomorrow opowiada pozornie prostą historię – mamy trzech facetów, wszyscy zdesperowani, każdy z nich potrzebuje pieniędzy i szansy na nowy start. Najstarszy z nich wpadnie na pomysł napadu, a w międzyczasie dostaniemy wgląd w codzienność bohaterów. Łatwo się domyślić, że potem nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Dzieło Wise’a wyróżnia się wyraźnie zaakcentowanym wątkiem rasowym. Robert Ryan wcielił się w Earle’a Slatera – zgorzkniałego mężczyznę pełnego uprzedzeń wynikających z frustracji i rodzinnych tradycji. Natomiast Harry Belafonte odegrał rolę Johnny’ego Ingrama – czarnoskórego muzyka mającego problemy z hazardem, co spowodowało zadłużenie u miejscowych gangsterów. Obu panów połączyła znajomość z byłym policjantem – grany przez Eda Begleya Dave Burke to mózg napadu i osoba próbująca kontrolować sytuację w grupie. Ponad połowa filmu została poświęcona na poznanie bohaterów, przedstawienie ich sytuacji rodzinnych oraz zarysowanie motywacji. Wszystko utrzymane jest w fatalistycznej tradycji kina noir. Mężczyźni znajdują się w ślepym zaułku, ale sposoby na wydostanie się z niego polegają na podejmowaniu kolejnych, coraz to gorszych decyzji. Już początkowe sceny w windzie i reakcje Earle’a oraz Johnny’ego na zagadującego ich czarnoskórego mężczyznę pokazują z kim powinniśmy sympatyzować. Jednak pomimo tego, że Ryan kreuje odstręczającego człowieka ulegającego własnym słabościom i znajdującego się na prostej drodze do autodestrukcji, to można mu współczuć i próbować zrozumieć. Konflikt na tle rasowym nie jest zupełnie jednostronny, ponieważ z obrazu jasno wynika, że przemoc nie jest żadną odpowiedzią i tylko pogarsza sprawę. Poza tym to także noirowe spojrzenie na kryzys męskości. Bohaterowie nie mogą sprostać oczekiwaniom, które sami sobie stawiają. Rok 1959 przyniósł chyba w pruderyjnym, ograniczanym przez Kodeks Haysa kinie amerykańskim jakąś delikatną seksualną odwilż. Niedawno oglądałem Ostatni brzeg Stanleya Kramera obfitujący w dosyć śmiałe jak na tamte czasy dialogi o zabarwieniu erotycznym. Natomiast film Wise’a pokazuje w dosyć bezpośredni sposób zdradę i nie unika używania takich słów jak „gwałt”. Nawet gdyby scenariusz był przeciętny (a jest znakomity!), to duże wrażenie robi strona wizualna. Kompozycja kadrów przyczynia się do tego, że bohaterowie wydają się malutcy wobec całego miasta. Budynki górują na ludzkimi sylwetkami, ulice wydają się ciągnąć w nieskończoność, natomiast wnętrza sprawiają klaustrofobiczne wrażenie. To ostatni film nakręcony przez Wise’a w czerni i bieli przy wykorzystaniu standardowego formatu obrazu. Jak na film o napadzie reżyser w ogóle nie spieszy się z pokazywaniem kolejnych wydarzeń. Przed samym rabunkiem akcja zwalnia, żeby skupić się na krajobrazach oraz czekających bohaterach. W ramach gdybania bardzo możliwe, że oglądał to Jean-Pierre Melville i w swoich późniejszych dziełach kryminalnych rozwinął zaproponowane tutaj rozwiązania polegające na stopniowaniu napięcia. Nie zdziwiłbym się również, gdyby widział to sam Sergio Leone. Jestem pewien, że niektóre rzeczy podpatrzył u Anthony’ego Manna, więc niewykluczone, że kino Roberta Wise’a nie było mu obce. Głównie mam tu na myśli momenty ciszy przed burzą, wydłużanie pozornie nieistotnych scen, aby przeciągać moment kulminacji. Wyjątkowy klimat Odds Against Tomorrow zawdzięcza również jazzowej ścieżce dźwiękowej przygotowanej przez Johna Lewisa z Modern Jazz Quartet. Szczególnie zapamiętuje się perkusję towarzyszącą kulminacji rozgrywającej się w rafinerii ropy. W wielu scenach zamiast muzyki słychać jedynie niepokojące powiewy wiatru. Warto wspomnieć o wspaniale ironicznym zakończeniu, ponieważ w obliczu śmierci nie ma znaczenia kim jesteśmy i nagle wszystkie uprzedzenia i podziały przestają mieć znaczenie.
Wczorajszy wróg (1959), reż. Val Guest
Jeśli miałbym wybrać czy w kinie wojennym wolę kilka zrealizowanych z rozmachem scen batalistycznych czy jedną błyskotliwie napisaną i prowokującą do refleksji rozmowę, to postawiłbym na to drugie. Dlatego pewnie tak bardzo podoba mi się Wczorajszy wróg zrealizowany przez Vala Guesta w 1959 roku. To film wyprodukowany przez słynną wytwórnię Hammer, a ja kiedyś myślałem, że zajmowali się jedynie kinem grozy oraz różnej maści potworami. W obliczu wojny to ludzie mogą stawać się potworami i o tym też opowiada Guest. Już od pierwszych scen zostajemy wrzuceni w środek akcji. Wydarzenia rozgrywają się w trakcie II wojny światowej na terenie Birmy. Brytyjski oddział znajdujący się za linią wroga toczy krótką walkę z Japończykami, która kończy się zwycięstwem. Dzięki temu zatrzymują się w lokalnej wiosce, ale okazuje się, że dowódca małego oddziału wroga był wysokim rangą oficerem i miał ze sobą plany dotyczące istotnych dla konfliktu ruchów militarnych. Jak łatwo się domyślić, Brytyjczycy nie mogą skorzystać z uszkodzonej radiostacji, więc część z nich zostanie w wiosce, a reszta wyruszy z misją dotarcia do głównych sił. Nie będę zdradzał konkretnych szczegółów fabuły, bo film Guesta często w zaskakujący sposób rozwija akcję i wcale nie daje nam tego, czego spodziewalibyśmy się w podobnym obrazie. To samo dotyczy protagonisty – kapitana Langforda granego przez Stanleya Bakera. Charyzmatycznego, ale podejmującego kontrowersyjne decyzje. Nie będzie łatwo z nim sympatyzować, dzięki temu jednak jest postacią z krwi i kości oraz dowódcą budzącym respekt u podległych mu żołnierzy. W niektórych filmach wojennych właściwie wszystkie postaci zlewają się w jedną i trudno je rozróżnić. Tutaj nie ma tego problemu ze względu na funkcje jakie wykonują – kapitan, sierżant, doktor, ksiądz, korespondent wojenny. Pomagają również charakterystyczni aktorzy. Kiedy już można pomyśleć, że to kolejny film, w którym druga strona konfliktu zostaje pokazana jako bezkształtna masa, to pojawia się japoński oficer. Wyrafinowany, szanujący swojego przeciwnika i podkreślający na każdym kroku, że w innej sytuacji wcale nie byliby wrogami. Może nieco za bardzo przesiąknięty angielską kulturą, bo przed wykonaniem rozkazu o rozstrzelaniu rozprawia o swojej domowej kolekcji literatury oraz Byronie, ale poza tym daje to bardzo istotną obserwację, że na wojnie wiele zależy od perspektywy. Osoba, która wpadła na pomysł obrazu pozbawionego muzyki, powinna mieć dozgonnie stawiany alkohol we wszystkich pubach Wielkiej Brytanii. Ta decyzja tworzy atmosferę i pozwala na to, że muzyką stają się odgłosy dżungli, wystrzały oraz jęki umierających. Dzięki temu wiele fragmentów odpowiednio wybrzmiewa emocjonalnie i nie jesteśmy nienaturalnie stymulowani ścieżką dźwiękową. Wczorajszy wróg pokazuje, że o wiele bardziej dotkliwe niż tortury fizyczne mogą być te psychologiczne oddziałujące na emocje. Bohaterowie znajdują się bowiem w sytuacjach bez wyjścia – każda decyzja ciągnie za sobą poważne konsekwencje. Guest porusza w swoim filmie kwestie etyczne i prowokuje do dyskusji. Co decyduje o tym, że można kogoś nazwać tchórzem? Czy wydanie rozkazu rozstrzelania można usprawiedliwić? Czyje życie w trakcie wojny jest ważniejsze? To tylko niektóre z pytań, które mogą pozostać po seansie. Jest to też obraz zaskakująco krytyczny wobec historii Wielkiej Brytanii, przypominając o konfliktach, w których to oni niegdyś byli agresorami. Zaznaczony zostaje stosunek do wojny lokalnych mieszkańców (w tym przypadku w Birmie, ale staje się to uniwersalne) – dla nich nieważne jest kto aktualnie wygrywa, bo zawsze na tym w jakiś sposób tracą. Jak mówi kobieta zamieszkująca wioskę – „British-Japanese, Japanese-British. No party good.”. Osoby w garniturach lub mundurach podejmują decyzje, a zwyczajni ludzie cierpią. W tym sensie Wczorajszy wróg staje się kinem pacyfistycznym, gdzie każda przemoc ma zbyt wysoką cenę, a poświęcenie może wcale nie przynieść oczekiwanego skutku. Wprawdzie epilog próbuje nadać temu wszystkiemu jakiś większy sens i może zostać uznany za niepotrzebny, ale przynajmniej częściowo ma też ironiczny charakter. Osobiście to dla mnie jeden z najważniejszych filmów antywojennych, a także świadectwo tego, że wielu bohaterów może pozostać anonimowych.
Dzień wyjętych spod prawa (1959), reż. Andre de Toth
Jest jeden sprawdzony przepis na to, żeby film mi się spodobał już na starcie. Dziki Zachód i śnieg. Między innymi dlatego ostatnia opisywana produkcja to Dzień wyjętych spod prawa w reżyserii Andre de Totha. To jeden z bardziej przewrotnych westernów lat 50. To co dzieje się w pierwszym akcie, zazwyczaj w podobnych produkcjach jest punktem kulminacyjnym. Kiedy konflikt w miasteczku pomiędzy Blaisem Starrettem (Robert Ryan), a grupką farmerów ma już doprowadzić do nierównego pojedynku, nagle na scenie pojawia się prawdziwa grupa czarnych charakterów. Bandyci uciekający przed wymiarem sprawiedliwości wraz ze sporą ilością pieniędzy to grupa degeneratów – alkoholików, gwałcicieli i psychopatów. Ich agresywne skłonności stopuje jedynie przywódca tej zbieraniny – były żołnierz, kapitan Bruhn (Burl Ives). Jak się jednak szybko okazuje, jest śmiertelnie ranny i prawdopodobnie w przeciągu kilku dni umrze. Po jego śmierci nikt już nie będzie kontrolował żądnych krwi i rozrywki bandytów. Bruhn to jeden z najciekawszych i najbardziej niejednoznacznych westernowych czarnych charakterów. Próbuje desperacko kontrolować sytuację, która coraz bardziej wymyka mu się z rąk. Okrutny i zdeterminowany, ale również walczący o swoje własne człowieczeństwo. Postawa jego ludzi stanie się także przyczyną zmiany perspektywy Starretta, który uświadomi sobie, jak niewiele dzieliło go od podobnego zachowania. Muszę jednak ostrzec tych mających uczulenie na melodramatyczne westerny skupiające się na męskim punkcie widzenia. Ważnym wątkiem jest trójkąt miłosny, gdzie kobieta nie może z kimś być, tylko może jedynie do kogoś należeć. Dzień wyjętych spod prawa pod względem kreacji świata ma już pewne elementy nihilizmu, czym przeciera szlak późniejszym spaghetti westernom lub antywesternom. Protagonista i antagonista wcale tak bardzo się od siebie nie różnią i w innych okolicznościach mogliby się zamienić miejscami. Jeśli wierzyć ciekawostkom, to reżyser nakazał stworzenie zabudowań miasteczka na kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć tak, żeby warunki pogodowe w naturalny sposób je uszkodziły. W filmie czuć niską temperaturę pomimo tego, że dopiero ostatni akt w całości rozgrywa się na zewnątrz. I przypomina zresztą w pewnym momencie bardziej wyprawę himalaistów niż opowieść o mieszkańcach Dzikiego Zachodu. Zimowa sceneria znakomicie wygląda na czarno-białych kadrach – kobieta w czarnym płaszczu na białym tle w jednym z pierwszych ujęć czy też mężczyźni na koniach pokonujący kolejne śnieżne zaspy. Wiele scen zostało zainscenizowanych w przemyślany sposób. Postaci rozmawiają ze sobą na dłuższych ujęciach w statycznych kadrach. Zaś w kluczowej scenie wykorzystano jazdę kamery za plecami bohatera śledzącą turlającą się po kontuarze butelkę, której spadek ma sygnalizować moment wyciągnięcia rewolwerów. Natomiast sekwencja bójki została zmontowana, przeplatając ujęcia z dalekiego i bliskiego planu. Do kilku rzeczy można się przyczepić (ach, to nieszczęsne policzkowanie), ale to i tak więcej niż solidna robota ekipy technicznej. Szczególnie, że nie unikano pokazywania przemocy wobec kobiet oraz dzieci – cały fragment tańca bandytów z kobietami to właściwie kilkuminutowy obraz molestowania seksualnego. Dziki Zachód i śnieg to nie tylko Człowiek zwany ciszą, a film de Totha jest zdecydowanie jednym z najciekawszych westernów mających premierę w końcówce lat 50.