Koniec roku to tradycyjnie czas wszelkich podsumowań. To ten moment, gdy dowiadujemy się, co kogo zachwyciło w danym roku, co rozczarowało, a co zaskoczyło? Bardzo lubię ten okres, bo pozwala z pewnego dystansu spojrzeć na kino, w którym zawsze przecież odbija się rzeczywistość, a wraz z nią ludzkie lęki, bolączki oraz marzenia. Powiedz mi jakie filmy są dziś popularne, a ja Ci powiem, w jakich czasach żyjesz.
Poza najlepszymi filmami sporo o mijającym roku mówią również kinowe niespodzianki oraz rozczarowania. Z pewnością niemałym zaskoczeniem może być fakt, iż filmy, które na początku roku wydawały się murowanymi hitami, jak finalizujący kultową serię Rambo Ostatnia Krew, najnowszy Terminator nawiązujący wprost do dziedzictwa Jamesa Camerona, czy zwłaszcza długo oczekiwane zamknięcie nowej trylogii Gwiezdnych Wojen okazały się filmowymi niepowodzeniami. Wyraźnie widać, że wabik w postaci kultowej serii nie działa, jeśli nie stoi za nim dobry scenariusz, czy ciekawy pomysł na rozwinięcie lubianych przez widzów filmowych marek. Samo kopiowanie pomysłów, które działały w przeszłości, niekoniecznie przełoży się na sukces w teraźniejszości.
Poniżej przedstawiam Wam moje filmowe podsumowanie, a w nim 5 filmów z minionego roku, które zrobiły na mnie największe (pozytywne) wrażenie. Na liście tej zabraknie takich tytułów jak Parasite Joon-ho Bonga, W deszczowy dzień w Nowym Jorku Woody’ego Allena, Na Noże Riana Johnsona, czy Bożego Ciała Jana Komasy, gdyż obrazów tych nie miałem okazji zobaczyć i dlatego ciągle znajdują się na mojej kupce wstydu, a jednym z moich postanowień noworocznych jest je obejrzeć. Nie przedłużając więcej, zaczynajmy!
MIEJSCE 5
Truposze nie umierają (2019), reż. Jim Jarmusch
Z pewnością najbardziej kontrowersyjny z tej listy. Obraz Jarmuscha zebrał mocno średnie recenzje zarówno profesjonalnych krytyków, jak i zwykłych widzów. A ja na przekór wszystkim bardzo lubię ten film. Owszem z pewnością daleko mu do najlepszych dzieł reżysera, takich jak genialny Paterson, czy subtelne Broken Flowers, ale czy wybitni twórcy nie mają prawa do lżejszych i zarazem bardziej przystępnych filmów? Czy każde kolejne dzieło musi być następnym opus magnum? Podobnie nie rozumiem zarzutu, że obraz Jarmuscha nie mówi nic, co nie byłoby już w kinie zombie powiedziane. Serio? Gdyby traktować poważnie uwagę, że ponieważ ktoś kiedyś coś na jakiś temat powiedział, więc nikt inny nie może konstruować podobnych opowieści z analogicznym przesłaniem, to doszlibyśmy do momentu, w którym wszelka sztuka przestała by być możliwa. Popkultura opiera się wręcz na cyklicznej powtarzalności, a „wszystko gdzieś już było”. Poza tym, czy zawarta w kinie zombie George’a Romero krytyka kapitalizmu i konsumpcjonizmu przestała być dziś aktualna? Czy może przeciwnie, jest aktualna jeszcze bardziej?
To, co mnie najbardziej zachwyca w obrazie Jarmuscha, to niezwykły klimat. Zanim twórca wprowadza na ekran tytułowe truposze zdaje się straszyć nas obrazem prowincji, która powoli umiera. W sennym miasteczku Centerville nie ma nic z sielankowości, jaką znamy z idyllicznych obrazów o amerykańskiej prowincji. Mamy ludzi żyjących jakby z rozpędu lub przyzwyczajenia, szukających ucieczki w codziennej rutynie. Mamy buzujące coraz mocniej emocje i uprzedzenia. Zombi-apokalipsa widziana z perspektywy małego miasteczka wydaje się jeszcze bardziej posępna i absurdalna. Obraz umierającej prowincji, do której przychodzi namacalna „żywa śmierć”, świetnie wpisuje się w powolny narracyjny (bardzo europejski) styl Jarmusza, gdzie „nic się nie dzieje”. Dodajmy do tego dużo absurdalnego humoru, nieźle napisane dialogi i świetną obsadę z Adamem Driverem, Billem Murrayem, Tildą Swinton i Stevem Buscemim, który ubrany w koszulkę z napisem „make America White again” przezabawnie parodiuje kulturowych wyborców Trumpa. Nawet jeśli nie wszystkie pomysły reżysera okazują się trafione, co gorsza na końcu filmu twórca zdaje się przestać wierzyć w inteligencję widza i popada w niepotrzebne moralizatorstwo, to mało obrazów dostarczyło mi tyle czystej kinowej frajdy. A ponieważ to rozrywka z moralnym kompasem nawiązującym do kina nieodżałowanego George’a Romero, to dodatkowo ocena w górę.
MIEJSCE 4
Mowa Ptaków (2019), reż. Xavery Żuławski
Recenzowanie Mowy Ptaków to trochę jak recenzowanie czyjeś sesji u psychoterapeuty. Nie jest to łatwe zadanie, a podjęcie się go wywołuje pewien rodzaj dyskomfortu. Najnowszy film Xaverego Żuławskiego to nowy gatunek filmowy – strumień, a może nawet potok(nie) świadomości. To zarazem szczery i bardzo intymny dialog ojca z synem, jak i ubrana w metafory opowieść o współczesnej Polsce. Obraz bardzo odważny, nietuzinkowy i bardzo osobisty. Zarazem nierówny, hałaśliwy i miejscami nieznośnie pretensjonalny. Celne obserwacje przeplatają się tam z szeleszczącą papierem publicystyką, a wnikliwa analiza z inteligenckimi obsesjami. Oglądając Mowę Ptaków czułem czasem zachwyt, innym razem irytację, jeszcze innym – wzruszenie. Jednak ani na moment film ten nie pozostawił mnie obojętnym i mimo, iż trwa ponad dwie godziny, ani przez chwilę nie czułem znudzenia. To obraz bardzo hermetyczny i z pewnością wielu widzów się od niego odbije, niemniej każdy powinien dać mu szansę. Pewne obrazy z filmu do dziś siedzą w mojej głowie – jak ta, gdy zaczerpnięty z Wyspiańskiego chocholi taniec zmienia się nagle w taniec na grobach, a wszystkim dyryguje trup. Jakie to polskie, nieprawdaż?
MIEJSCE 3
To my (2019), reż. Jordan Peele
W Uciekaj Jordan Peele mierzył się z rasizmem ery poprawności politycznej. W kolejnym filmie opowiada o nierównościach społecznych. Najzdolniejsi twórcy horrorów z gatunku „home invasion” doskonale wiedzą, że jednym z największych lęków współczesnego człowieka jest lęk przed ingerencją w prywatność. W tym kontekście niczego nie boimy się tak bardzo, jak ataku we własnym domu. W filmie Peelego groza ta staje się jeszcze większa. Reprezentująca klasę średnią rodzina spędzająca wakacje w domu na plaży zostaje niespodziewanie zaatakowana, przez ludzi, którzy wyglądają jak oni. Jedyne co różni napastników od ich ofiar, to niechlujny wygląd i dużo niższe kompetencje kulturowe. „Kim jesteście?” – pyta przerażona pani domu. „Amerykanami” – odpowiada bliźniaczo podobna napastniczka. W tym samym czasie podobne ataki mają miejsce w innych miejscach, zupełnie jakby stłamszeni, uciśnieni i wykluczeni, wyparci dotychczas poza margines widzialności, w jednym momencie zawołali „idziemy po was”, a następnie ruszyli by rozprawić się z klasami uprzywilejowanymi.
Ten naszpikowany odniesieniami do największych klasyków gatunku (m.in. do Lśnienia Kubricka, Szczęk Spielberga, czy przywoływanego już w tym tekście George’a Romero) obraz jest jednym najlepszych horrorów ostatnich lat. Jak słusznie zauważył w swojej recenzji Patryk, nawet, gdyby obedrzeć film Peelego ze społecznie zaangażowanej otoczki, to i tak spełnia swoją rolę klasowego, pierwszorzędnego dreszczowca. Jednak warto zapamiętać przestrogę, jaka z niego płynie: w świecie, w którym rosną nierówności społeczne, prędzej czy później dojdzie do przesilenia, a tego typu przesilenia rzadko bywają bezkrwawe.
MIEJSCE 2
Ból i blask (2019), reż. Pedro Almodovar
Najnowszy film wybitnego hiszpańskiego reżysera to autobiograficzna opowieść o miłości do kina oraz przejmujący filmowy traktat o bólu i pięknie życia. Choć każdy obraz Almodovara miał w mniejszym lub większym stopniu wątki autobiograficzne, to żaden nie jest tak osobisty jak Ból i blask. Twórca zrealizował część zdjęć we własnym madryckim mieszkaniu, a wcielającemu się w główną rolę Salvadora Mallo, przeżywającego twórczy kryzys i zmagającego się z fizycznym i egzystencjalnym bólem reżysera, Antonio Banderasowi nakazał ubrać się w swoje ubrania. Nawet fryzura Banderasa jest dokładnie taka, jaką nosi Almodovar.
„Gdy doskwiera mi ból wszystkiego modlę się do Boga, kiedy jednak boli mnie tylko jedna część ciała pozostaje ateistą”.- mówi w jednej ze scen bohater. W podobnym duchu szczerego, refleksyjnego, ale też nie stroniącego od autoironicznego humoru, wyznania utrzymany jest cały film. Ta, będąca na granicy artystycznego ekshibicjonizmu, swoista filmowa spowiedź, mimo uderzania wielokrotnie w smutne i gorzkie tony, pozostaje w swojej wymowie zaskakująco optymistyczna. To obraz dojrzały jak jego twórca, ciepły jak hiszpańskie słońce i mądry jak najlepsze europejskie kino.
Co warto również odnotować, 70 letni twórca po raz kolejny przełamuje w swoim filmie następne kulturowe tabu, ale robi to (jak tylko on potrafi) z wyczuciem i dużą empatią. Na tle zblazowanych i zakochanych we własnym geniuszu twórców pokroju Larsa Von Triera, Almodovar pozostaje klasą samą w sobie. Ciągle poszerza granice kina, ale nigdy nie szokuje dla samego szoku.
MIEJSCE 1
Joker (2019), reż. Todd Phillips
Gdy pierwszy raz usłyszałem, że planowany jest film o „narodzinach” Jokera, w którym nie wystąpi postać Batmana, a sam obraz utrzymany będzie w klimacie wczesnych filmów Martina Scorsese, pomyślałem sobie „to się nie może udać”. Mój sceptycyzm minął gdy zobaczyłem pierwszy zwiastun, a po obejrzeniu samego filmu ciągle nie mogę wyjść z podziwu dla dzieła Todda Phillipsa. Jest to obraz bez wątpienia wybitny, ale także żaden inny film w 2019 roku nie zawierał w sobie tak wyraźnie signum temporis (znaku czasu). Widać go w wielu rejonach świata, gdzie protestujący np. w Libanie, czy Hong Kongu zakładają maski Jokera. Widać również w licznych pogłębionych analizach, jakim obraz ten został poddany zarówno w Polsce jak i za granicą. Dr Adam Ostolski z „Krytyki Politycznej”, z którym miałem przyjemność ów film oglądać, napisał o nim „Joker to nie tylko wspaniały obraz rozpadu świata – świata indywidualnego i zbiorowego, w ich nieusuwalnym dialektycznym związku – ale też próba zobrazowania tego, jak to może wyglądać, gdy sprywatyzowane problemy społeczne wychodzą w końcu na ulicę”. Bez wątpienia to dzieło niepokojące, mocne i bezkompromisowe. Wielki film na trudne czasy.