O przedzieraniu się przez gąszcz szarych cierni w kierunku dorosłości. O tym była powieść Larry’ego McMurtry’ego i o tym jest film Petera Bogdanovicha, który nakręcił jej wierną adaptację. Nie ukrywam, że książką McMurtry’ego byłem zachwycony. Autor przedstawił w niej aspekt dojrzewania w wyjątkowo naturalistycznym i pesymistycznym nastroju. Opowiedział o młodych ludziach z dogorywającego miasteczka Anarene (w książce nosiło nazwę Thalia), w którym zaraz zamkną ostatnie kino, umierają ci ostatni porządni, a marzenia nie mają szansy w pełni rozkwitnąć. Co ciekawe, na bohaterach filmowych (a wcześniej książkowych) nie ciąży żadna presja i chęć wyrwania się z tego miejsca. Przynależą do niego i powoli wtapiają się w senny, smutny krajobraz.
Peter Bogdanovich nie poczynił większych zmian co do literackiego pierwowzoru. Poznajemy więc Sonny’ego Crawforda (Timothy Bottoms) i Duane’a Jacksona (Jeff Bridges), którzy czas dzielą pomiędzy spotykaniem się z dziewczynami, jednym seansem w tygodniu w kinie, obściskiwaniem się z tymi samymi dziewczynami na tylnym siedzeniu zdezelowanego auta i przesiadywaniem w amerykańskim dinerze, przy hamburgerze. Chodzą jeszcze do szkoły, ale nie stanowi ona furtki na świat zewnętrzny a raczej jest koniecznością, instytucją do której uczęszcza się z przyzwyczajenia. Nikt tych młodych ludzi nie aktywizuje, nie daje im wglądu w lepsze, ciekawsze życie. Mają tyle, aby przeżyć i nie umrzeć z głodu i chyba więcej nie potrzebują. Ich rozterki, problemy miłosne, zawody i rozczarowania opływają w szarzyznę dnia codziennego, a oni sami kluczą po tych samych wydeptanych od lat ścieżkach. Niemrawo wkraczają w dorosłość, a ja miałem tylko nadzieję, że w końcu dostrzegą coś, dzięki czemu ich życie nabierze kolorytu, dostaną jakiś impuls, w końcu wydadzą z siebie nieposkromiony niczym krzyk młodzieńczego buntu. Nic z tego.
To mały i poruszający klasyk. Nakręcony w rodzinnym miasteczku Larry’ego McMurtry’ego w Archer City jest znakiem czasu i portretem miejsc, o których zapomniał cały świat. Chciałoby się napisać, że „ostatni gasi światło”, ale tego momentu w filmie nie ma, chociaż przez cały seans akcja do tego zmierza. Peter Bogdanovich miał wielkie szczęście. W jego skromnym filmie, uświetnionym wspaniałymi czarno białymi zdjęciami Roberta Surteesa (który zaliczył wówczas najlepszy okres w swojej karierze operatora filmowego) stał się zjawiskiem kultowym i dzisiaj można się zastanawiać dlaczego właśnie tak się stało? Z pewnością przyczyniła się do tego obsada. Dla 21-letniej Cybill Shepherd był to ekranowy debiut (i od razu taki odważny). Jeff Bridges też był na początku swojej kariery, rok później zaliczył doskonały występ u Johna Hustona w Zachłannym mieście (filmie poniekąd zbieżnym z Ostatnim seansem filmowym). Ben Johnson zdobył za rolę Sama „Lwa” Oskara, a zjawiskowa Ellen Burstyn nominację. Jednak nie tylko z festiwalów i nagród wzięła się popularność i wspomniana kultowość tytułu. Najczęściej oznaki kultu kiełkują przy podjętym temacie utworu. Ostatni seans filmowy to rewizjonizm pokoleniowy, gorzkie ujęcie amerykańskiego snu. Bogdanovich nie oskarża i nie prowadzi demaskatorskich wojaży, a tylko prezentuje miejsca i ludzi, do których nigdy nie dotarł i nie dotrze kolor.
Patryk Karwowski
Czas trwania: 118 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Peter Bogdanovich
Scenariusz: Larry McMurtry (na podstawie powieści), Peter Bogdanovich
Obsada: Timothy Bottoms, Jeff Bridges, Cybill Shepherd, Ben Johnson, Cloris Leachman, Ellen Burstyn
Zdjęcia: Robert Surtees
Muzyka: Bob Wills and His Texas Playboys, Phil Harris, Johnny Standley, Hank Thompson