Rok 1989, idę do kina na Batmana z ojcem. Wychodzę z sali kinowej z zamiarem zwalczania zła. Zacząłem od peleryny, bo to najważniejszy atrybut bohatera. Batman to nie jedyny ówczesny przebój kinowy. Krytycy zachwalają Moją lewą stopę i Stowarzyszenie umarłych poetów. Nie można zapomnieć o Stalowych magnoliach czy niepokornym, dziś już kultowym Seks, kłamstwa i kasety video. Kilka lat później oglądam Głębię na VHS i Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki, drugą część Powrotu do przyszłości. To wszystko z 1989 roku. Na letnim obozie zobaczyłem najlepszego Bonda Licencja na zabijanie z Timothy Daltonem. Wszystkie wspomniane tytuły z 1989 roku należycie wtedy doceniliśmy. Przemknęło jednak kilka, które wymagają wspomnienia, odkurzenia, które moim zdaniem są co najmniej niedocenione. Oto i one.
Szalony Megs (1989), reż. David Jones
1989 rok był wyjątkowo udany dla filmów o wojnie w Wietnamie. Oliver Stone wypuścił Urodzonego 4 lipca, Brian De Palma swoje Ofiary Wojny. Oba filmy stanowiły kolejną próbę rozliczenia się z przeszłością, podejmowały temat wojennych traum ale i ukazywały bezsens wojny. Bez znieczulenia. Jednak jeszcze bliższe tematycznie (i stylistycznie) Szalonemu Megsowi były Witaj w domu Franklina J. Schaffnera i Byli tam Norman Jewisona. Wszystkie wymienione z 1989 roku. Jak na ich tle plasuje się Szalony Megs? Odpowiem, że w jego skromności tkwi ogromna siła. David Jones, który wywodził się ze środowiska teatralnego podjął temat wojennego urazu u żołnierzy weteranów. Miał niebywałe szczęście, że do dwóch głównych ról udało mu się pozyskać Roberta De Niro i Eda Harrisa. Drugoplanową rolę żeńską, również niesłychanie ważną dla przedstawionej fabuły zagrała Kathy Baker. Szalony Megs nie zawojował kin, ale nie taka była jego rola, nie zwrócił się, a o to można mieć już do widowni żal. Szalony Megs to pierwszorzędnie zagrany dramat (scen wietnamskich jest tam raptem kilka, przy których mikro budżet markowany jest aż przesadnie wykorzystanym zadymieniem).o połamanych ludzkich charakterach, wrakach, mężczyznach, którzy nigdy tak naprawdę z frontu nie wrócili. Złożyło się tak, że David Jones ze swoim scenicznym rodowodem nakręcił Szalonego Megsa na podstawie sztuki Stephena Metcalfe’a. To dobrze, bo reżyser miał tu doskonałe wyczucie tekstu Metcalfe’a. Szalony Megs to niesłabnące echa Wietnamu wśród mężczyzn żyjących od roboty do roboty, zapijających dobijające się do głowy krzyki poległych kumpli. To w końcu film o próbach znalezienia celu, by nie zawisnąć na drzewie. Wspaniały aktorski popis dał więc De Niro i Harris (nagrodzony nominacją do Złotego Globa). Spokojny, a jednak z wyrywającym się do krzyku cierpieniem, bardzo ważny obraz o nieuleczalnych urazach i o tym, że najważniejsze jest wsparcie, rozmowa, wspólny wyjazd na ryby. Najgorsze to samotność.
Wesprzyj się na mnie (1989), reż. John G. Avildsen
Murem za nauczycielami! Filmy o trudach nauczania, ciężkim losie na szkolnych korytarzach pojawiają się w kinematografii w miarę regularnie. Oczywiście gros widzów z marszu wskaże Młodych gniewnych jako sztandarowy przykład z tej tematyki. Jasne, przecież tam była Michelle Pfeiffer, a po dziś dzień w eterze można wyłapać przebój Coolia Gangsta’s Paradise. Ale nie tylko Młodymi gniewnymi wybrukowany jest ten nurt. Do najciekawszych tytułów trzeba zaliczyć Nauczyciela z przedmieścia z 1967 roku z Sidney’em Poitierem. Jest też doskonały Wszystko albo nic z 1988 roku ze świetnym Edwardem Jamesem Olmosem, b-klasowy Belfer z Tomem Berengerem, niedoceniony Paragraf 187 z Samuelem Jacksonem, czy inny przebój z wypożyczalni kaset video, Dyrektor z Jamesem Belushim. To tylko drobny wycinek z pokaźnej liczby tytułów o nauczycielach, którzy inspirowali, uczyli, walczyli. Jak widzicie, jest z czego wybierać. Przy tym natłoku łatwo pominąć takie tytuły jak Wesprzyj się na mnie.Johna G. Avildsena z Morganem Freemanem w roli głównej. Jak większość najlepszych filmów z tego nurtu, tak i ten oparty jest na prawdziwej historii. Wesprzyj się na mnie to historia Joe Louisa Clarka, a właściwie tego epizodu w jego karierze, gdy objął funkcję dyrektora w liceum w Paterson w New Jersey. Jeżeli obrazki ze szkolnych korytarzy z Młodych gniewnych, czy z innych wymienionych tytułów budziły Waszą trwogę, zapewniam, że wszystkie ekscesy to nic w porównaniu z warunkami w jakich przyszło pracować nauczycielom w liceum w Paterson. Nie na darmo poznajemy ten urokliwy gmach i jego uczniów przy akompaniamencie Welcome to the jungle zespołu Guns’n’roses. Uczniowie spuszczają łomot nauczycielom, potrafią zrywać ubrania i wypuszczać toples co bardziej bezbronne nastolatki. Narkotyki, papierosy, alkohol to norma. Ale, gdy w szeregi szacownego grona nauczycielskiego wkracza Joe Louisa Clark, wszystko diametralnie się zmienia, z dnia na dzień. Dzieje się tak, bo dyrektor jest tyleż skuteczny w swoich działaniach, co kontrowersyjny. Skreśla z listy uczniów wszystkich sprawiających problemy, rygluje drzwi łańcuchami, zwalnia nauczycieli za najmniejszą choćby niesubordynacje, 80% swoich wypowiedzi artykułuje przez megafon. Nie prosi, rozkazuje. Musi szybko zapanować nad szkołą, bo tej grozi przejęcie przez stan i rozwiązanie w przypadku, gdy określony procent uczniów nie zda zbliżającego się egzaminu zewnętrznego. Wesprzyj się na mnie to show jednego aktora. Morgan Freeman całkowicie oddał się roli nauczyciela, który zarządza przy wojskowym drygu, a jednak potrafi się pochylić nad problemem pojedynczego ucznia, za wyjątkowe osiągnięcia nagrodzić pochwałą kolegę czy koleżankę po fachu. Rzeczywiście był kontrowersyjny, mówił, że: „nauczyciele nie powinni marnować czasu na uczniów, którzy nie chcą się uczyć”, ale w finale uczniowie stanęli za nim murem. To, co przemawia za udanym seansem, to właśnie jego zachęcająca do dyskusji wymowa. Film podzieli widzów, tak jak swego czasu dzieliła postać szalonego Joe Louisa Clarka. A chyba nie ma nic lepszego w kinie, niż stawiane pytania o słuszność działań bohatera i zachęcenie do wzięcia udziału w rozmowie po napisach. Wesprzyj się na mnie robi to doskonale.
Projekt Manhattan (1989), reż. Roland Joffé
Jak w rzadko którym filmie, tak tutaj można być świadkiem niewyobrażalnego wręcz starcia się ludzkiej ambicji ze strachem, względów moralnych z ciekawością. Projekt Manhattan pod oryginalnym, jakże sympatycznie brzmiącym tytułem Fat Man and Little Boy ujrzał światło dzienne 20 października 1989 roku. Fat Man i Little Boy to nazwy dwóch bomb, które zrzucono na Japonię. Little Boy zbudowana ze wzbogaconego uranu spadła na Hiroszimę 6 sierpnia, Fat Man zawierający ładunek z plutonu trzy dni później na Nagasaki. Japonia skapitulowała, a wydarzenia z tamtego okresu zmieniły historię i układ sił na świecie. Jednak zanim do tego doszło, musiało zaiskrzyć na innym polu, naukowym. Wojsko mogło mieć przecież marzenia, generałowie pewnie widzieli siebie nieraz w glorii i chwale, ale nie mieli narzędzi, więc zatrudnili tęgie głowy, dali im środki, miejsce i relatywnie mało czasu. Projekt Manhattan to kryptonim tajnego projektu, którym zarządzał generał Leslie Groves (Paul Newman). Pieczę naukową zaś sprawował fizyk Julius Robert Oppenheimer (Dwight Schultz). Pierwszy reprezentuje typowo twardogłowe podejście. To człowiek, który jak najszybciej chce wystawić pełen arsenał przeciwko wrogom, tym prawdziwym i urojonym. Istnieją bowiem doniesienia, że i naziści pracują nad podobną bombą. Doniesienia, jak pokazała historia, mocno przesadzone. Jednak dla generała Grovesa nie ma innej opcji niż zwycięstwo w wyścigu zbrojeń. Naciska, wpływa na ambicje naukowe Oppenheimera, manipuluje. Fizyk natomiast ciągle się zastanawia, ma rozterki moralne, które potęguje naukowy zespół. To właśnie naukowe grono stanowi przeciwwagę dla żołnierskiej buty. Wielu widzów może przejść obok produkcji nie zauważając jej ponadprzeciętnych atutów. Na pierwszy rzut oka to ugładzony mainstream z doborową obsadą, staro szkolnymi Hollywoodzkimi zabiegami, romansem, ckliwymi spojrzeniami w stronę ukochanej (wątek Laury Dern i Johna Cusacka). A jednak pod płaszczykiem wojennego dramatu czuć monstrualną wręcz grozę wynikająca z narzuconej na ludzi odpowiedzialności (która dochodzi do naukowców po czasie, bo ci na początku rzucili się na projekt jak na kolejne ciekawe zagadnienie, intelektualne wyzwanie, któremu trzeba sprostać). Muzyka Ennio Morricone, fantastyczny pierwszy plan, fachowo odwzorowane realia (włącznie z całą zrekonstruowaną bazą (zbudowano 35 budynków, a koszt tego przedsięwzięcia doszedł na planie filmowym do dwóch milionów dolarów), zdjęcia Vilmosa Zsigmonda i reżyseria Rolanda Joffégo sprawiają, że nad filmem warto się pochylić i zobaczyć jak wyglądało „zaplecze” pracy nad śmiercionośnym „gadżetem” (takie słowo obowiązywało podczas pracy nad bombą).
Lewiatan (1989), reż. George Pan Cosmatos
George Pan Cosmatos, reżyser wybitnie wręcz zasłużony w erze VHS dostarczał w latach 80. rozrywki, emocji, napięcia, kreował herosów kina akcji. Jego b-klasowe widowiska to dziś nierzadko filmy o statusie kultowym, jak Cobra, czy Rambo 2. W 1989 roku powstał Lewiatan. Jako mariaż horroru i science fiction film był odpowiedzią na Głębię Jamesa Camerona i The Thing Johna Carpentera. Obraz miał jednocześnie wiele z Obcego, a akcja rozgrywała się w oceanicznych głębinach. Wyprodukowany przez braci De Laurentis (Luigi i Aurelio) jest jednym z tych niedocenionych filmów, które zyskują po latach i właśnie po latach zwraca się uwagę na szczegóły. A tych (szczegółów) jest tu całkiem sporo. Fabuła, w odniesieniu do filmowych protoplastów, jest bardzo z nimi zbieżna. Lewiatan opowiada o korporacji, która wydobywa cenny kruszec z dna oceanu. Bohaterowie to grupa doświadczonych górników, która ma do wyrobienia konkretny target. Jeszcze dwie doby i mogą zainkasować sporą premię, a przede wszystkim wypłynąć na powierzchnie. Już długo siedzą w podwodnej bazie: dowodzący ekipą (Peter Weller), jeden lekarz, wesołek, śliczna dziewczyna, dwóch mechaników. Podczas rutynowego wydobycia trafiają na wrak rosyjskiego statku, tytułowego Lewiatana. Otwierają puszkę Pandory. Jeden z górników przemyca do podwodnej bazy piersiówkę z rosyjską wódką. Jak się okazuje, od wódki rozum krótki, a w organizmie zaczyna rozwijać się potwór. Lewiatan to doskonałe efekty specjalne stworzone przez Stana Winstona. legendę w branży. Świetnie odwzorowane warunki w bazie i ogrom szczegółów. Widać, że scenografowie przyłożyli się do wypełnienia scenerii licznymi elementami. Pełno tu detali, rur, krat, czuć, że baza „żyje” i nie jest tylko tanią podróbką zbudowaną na fali popularności Głębi, Obcego itd. George Pan Cosmatos nie pozwoliłby zresztą, by jego film wyglądał tanio, bo zawsze wyciskał maksimum, nawet z małych budżetów (a tutaj dysponował sumą 20 milionów dolarów). Schemat jest podobny do wszystkich wymienionych wcześniej tytułów. Obcy pasożytuje w organizmie członka załogi, człowiek przechodzi mutacje, potwór atakuje kolejnych górników, aż do finału. Największe wrażenie wywiera wciąż potwór. To pewna pochodna z Carpenterowską wizją z The Thing. Monstrum wygląda tak samo okazale, krwiożerczo i kieruje się motywami, które trudno ogarnąć ludzkim umysłem. Z pewnością chce się rozprzestrzenić, a przeciwstawić mu się może garstka oceanicznych górników. Jasne, że Lewiatan to zlepek kilku filmów i kilku scenariuszy. Ze sporym budżetem nie zwrócił się, podzielił krytyków, którzy w większości źle się o nim wypowiadali, chociaż znaleźli się i tacy (Roger Ebert), którzy film oceniali pozytywni. Dzisiaj można mówić o nim jako o szlagierze z ery VHS, a najlepiej gdyby znalazł się na jednej kasecie z Głębią i Obcym (niestety takich długich taśm nie było 🙁 ).
Na wojennej ścieżce (Powwow Highway) (1989)
Wydaje się być niemal pewne, że polski przekład tytułu jest co najmniej niefortunny. Oryginalny Powwow highway odnosi się (w pierwszym członie) do zjazdu plemiennego lub międzyplemiennego. Rdzenni mieszkańcy Ameryki spotykają się, są śpiewy, tańce i konkursy. Jednam Pow-wow ma też nieco szerszy wymiar, z pewnością ważniejszy w swojej wymowie. To moment o sporym znaczeniu kulturowym i duchowym dla społeczności. Indianie odwiedzają dawno nie widzianych członków rodziny. Młodsi mają okazję poznać historie przodków, również poznać tradycje, być może odnaleźć się lepiej z własną tożsamością. Highway sugeruje natomiast, całkiem słusznie, przynależność gatunkową filmu do nurtu road movie, kina drogi. Wspomniany polski przekład (Na wojennej ścieżce) odnosi się do wiadomej, jednoznacznej sprawy, która nijak się ma do prezentowanej fabuły. W Powwow highway poznajemy dwóch Indian z plemienia Czejenów. Pierwszy to agresywny aktywista, Czerwony Łuk (Buddy Red Bow, w tej roli A Martinez), który walczy o dobro społeczności w rezerwacie. Nie wierzy w kulturowe dziedzictwo, tradycje, za nic ma sobie przekazywanie z pokolenia na pokolenie kulturowych zwyczajów. Drugi to Philbert Bono (Gary Farmer), Indianin żyjący marzeniami o prerii, dzikich mustangach, polowaniach. To współczesny Don Kichot, który kupuje zdezelowanego Buick Wildcata (i pisząc zdezelowany mam na myśli szrot, na którym oko mógłby zawiesić tylko złomiarz) i wyrusza w trasę, na którą wyciąga go Czerwony Łuk. Jeden (Czerwony Łuk) ma na celu wyciągnięcie z aresztu siostry, której nie widział 10 lat, a która to wpakowała się w przemyt kolumbijskiej marihuany, drugi (Philbert Bono) chce odnaleźć siebie, zachować wartości swoich przodków, dojechać na Pow-wow i godnie je spędzić wśród wspólnoty plemiennej. Można zarzucić filmowi Jonathana Wacksa wiele, naiwność, nad wyraz pogodny ton kierujący fabułę w niemal familijne rejony, przy, w gruncie rzeczy, ważkim (dorosłym) temacie. Niekiedy niewiarygodny i niemożliwy do zaakceptowania świat przedstawiony wpisać jednak należy w realizm magiczny zaprezentowanego krajobrazu. Film nakręcony na podstawie powieści Davida Sealsa jest tak naprawdę bardzo ciepłą opowieścią, ale z gorzkim tłem, również w sposobie narysowanego środowiska i sytuacji dzisiejszych Indian. Ale w rezultacie Powwow highway jest bardzo optymistyczny, umacnia wiarę w człowieka i daje receptę na to jak pogodzić „nowe” ze „starym”, daje wgląd do Indiańskiej kultury. Pod płaszczykiem pogodnego najczęściej tonu niesie wiele treści, pokazuje jak Indianie widzą dzisiejszy świat, jak potrafią tęsknić, gdzie szukają inspiracji. Jak blisko im wciąż do Dzikiego Zachodu (pomysł na ucieczkę z więzienia w jednej ze scen, Philbert czerpie ze starego westernu). Nie dość, że to film niedoceniony, to mam wrażenie, że u nas po prostu nieznany.