W Nowym Jorku dochodzi do brutalnego morderstwa Christophera van der Veera. To milioner, człowiek, który potrafi zachwiać równowagą sił na świecie, przesuwać granice państw, doprowadzić do upadku rządy. To przede wszystkim deweloper. Ginie on, jego dwa razy młodsza żona i ochroniarz, który zdążył sięgnąć po broń, ale strzału nie oddał. Rozszarpane zwłoki zostają odnalezione przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca w Battery Park nad rzeką Hudson. W Nowym Jorku rodzina van der Veerów odpowiedzialna jest za wyburzenia dzielnic, na których planowane jest postawienie luksusowych inwestycji dla zamożnych mieszkańców. Tereny leżą na świętej dla rdzennych mieszkańców Ameryki ziemi. Do sprawy dołącza lekko zblazowany gliniarz w średnim wieku, Dewey Wilson.
Dopiero morderstwo milionera poruszyło władze tak, że te rozpoczęły „sprawę” z prawdziwego zdarzenia. Osobną kwestią (i znowu bardzo ważną) są zaprzęgnięte środki i zaangażowane służby, które szukały, namierzały i ścigały winnych na polu globalnym zapominając, że może tu chodzić tylko (albo aż) o zwykłe, zwierzęce pragnienie. A może sprawa dotyczy głębszego zagadnienia i krwawe mordy to rodzaj odwetu? Pytań jest wiele, a liczne tropy nie ułatwiają śledztwa. Jednak, gdy służby przy użyciu zaawansowanej technologii prowadzą swoje polowanie na czarownice, slamsy południowego Bronksu przeczesuje gliniarz, samotny wilk Wilson.
Reżyser Michael Wadleigh, który zasłynął zrealizowanym w 1970 roku filmem Woodstock, wszedł na terytorium zarezerwowane dla kina grozy w stylu niezwykłym. Jego Wilkołaki oparte na prozie Whitleya Striebera (powieść została wydana w 1978 pod tym samym tytułem) to szorstki kryminał traktujący ze szczególną estymą gatunkowy horror. Dla uchwycenia kontekstu i zrozumienia z jakim nietuzinkowym kinem mamy do czynienia, ważne jest zrozumienie w jakich czasach film powstał i jaki mógłby być, gdyby Wadleigh poddał się panującej modzie. Mojej miłości do b-klasy nie muszę nikomu udowadniać, ale gdy spojrzy się na Wilkołaki, gołym okiem widać jak mocno twórcy odsunęli się od „klasycznych” straszaków. To był moment, gdy do głosu dochodziły efekty praktyczne, na arenę weszli artyści od charakteryzacji, patenciarze, wszystko było podyktowane chęcią wywołania efektu szoku. Twórcy prześcigali się w tym, żeby zaskoczyć, nierzadko odkładając na bok scenariusz. Michael Wadleigh miał jednak w ręku doskonały materiał źródłowy, który z jednej strony dostarczał należytych emocji od strony horroru z nurtu animal attack, przedstawiał wciągającą intrygę, ale też charakteryzował się swoim zaangażowanym tonem.
Dużo tu powagi, widoczny, wyraźny nacisk na dopracowane, ostre jak zęby wilka dialogi, mocno nakreślonych bohaterów, których szybko poznajemy i każdy z nich stanowi osobną wartość dla przedstawionego świata. Michael Wadleigh, który uparł się na Alberta Finneya (i odrzucił tym samym zapędy Dustina Hoffmana, który był zachwycony scenariuszem) przedstawił całość w konkretnym, bardzo autorskim świetle. Chociaż od premiery dzieła Wadleigha minęło prawie 40 lat, to wciąż może się ono pochwalić nowatorskim podejściem do wielu kwestii, również kilkoma niebanalnie nakręconymi scenami, jak rozmowa detektywa z Indianinem, pracownikiem budowlanym na szczycie Manhattan Bridge, czy wszystkie sekwencje kręcone z perspektywy wilka (kłania się późniejszy termowizyjny wzrok Predatora u Johna McTiernana). Co ciekawe, sceny, gdy drapieżnik przecina potężnymi susami hektary pustostanów na terenie Bronksu mają w tle tajemniczą muzykę Jamesa Hornera, której, mam wrażenie, w niektórych taktach ukłonił się Alan Silvestri przy swoich kompozycjach do Predatora. No, i nie można zapomnieć o samym krajobrazie, wspomnianym Bronksie z ruinami kościoła na pierwszym planie (został zbudowany na potrzeby filmu), który robi tu tak niepokojące wrażenie.
To wyjątkowy obraz i mam wrażenie, że kompletnie zapomniany. Bardzo gęsty, powolny, ale jednocześnie intensywny przez grę Finneya i partnerujących mu aktorów. Na polu filmów z likantropią w tle jest niezwykle stylowy i odosobniony w światowej kinematografii. Mało który twórca zdecydował się podejść do gatunku w tak oryginalny sposób. Nie można nikogo winić, bo Wilkołaki powstały za niebagatelną sumę 17 milionów dolarów i niestety się nie zwróciły. Przecież w dobie, gdy widzów zadowalały bryzgająca krew i wysypujące się z podbrzusza wnętrzności, można było stworzyć krwawe widowisko na gruncie chociażby slashera, za kwotę kilkanaście razy mniejszą…
Patryk Karwowski