Mało jest filmów tak spowijających widza nieprzejednaną tajemniczą atmosferą, a przy tym tylko sugerujących, że mamy do czynienia z horrorem. Wprawdzie rozwiązań formalnych, które mówią wprost o jaki gatunek tu chodzi jest w W kleszczach lęku aż nadto, ale jednocześnie trudno wskazać źródło strachu. Czy to tylko niepokój, który idzie w parze z treścią, czy oczywiste zagrania scenarzystów i „klasyczne” ghost story? Summa summarum wolelibyśmy chyba zetrzeć się z tym co pojawia się za oknem, albo z czymś co słychać na poddaszu. Łatwiej pewnie byłoby skonfrontować się ze źródłem jęków i tajemniczych pieśni, niż podjąć wyzwanie, do którego przez cały seans przygotowują nas twórcy.
Siłą tego filmu są więc sugestie, domysły i metaforyka scen (ale i całych ujęć, miejsc, scenografii), która ma wręcz subtelny wpływ na naszą, ale i głównej filmowej bohaterki, panny Giddens, podświadomość.
Panna Giddens, młoda guwernantka, skuszona lukratywną ofertą bogatego finansisty przyjmuje posadę nauczycielki, opiekunki i życiowej towarzyski dla dwójki małych dzieci w ogromnej posiadłości z dala od miejskiego zgiełku. Mieszkanie na wsi to przecież najlepsza dla dzieci opcja, a ona sama „kocha dzieci ponad wszystko”. Sam bogaty wuj nie ma czasu na opiekowanie się dziećmi a, jako że ma wyjątkowy dar przekonywania, panna Giddens chwilę po rozmowie już siedzi w karocy zmierzającej do wiejskiej posiadłości. Ten, otoczony ogromnymi ogrodami, stawem ze strzelistymi wieżami jest tyleż zjawiskowy, co wręcz przytłaczający swoim ogromem. Panna Giddens będzie miała do pomocy tylko kilka osób ze służby, ale dzieci wydają się być prawdziwymi aniołkami.
Jack Clayton, przedstawiciel brytyjskiego nurtu młodych gniewnych dwa lata wcześniej nakręcił jeden z ważniejszych nowofalowych filmów, Miejsce na górze. To był debiut. Ale Clayton, twórca niezwykle ambitny nie lubił stać w miejscu i już na początku kariery bał się zaszufladkowania. Przy swoim drugim filmie, W kleszczach lęku, tematycznie odszedł od debiutu bardzo daleko. Czyżby?
Za podstawę scenariusza posłużyła powieść Henry’ego Jamesa (u nas wydana również pod tytułem Dokręcanie śruby). Scenariusz został napisany przez duet Williama Archibalda (autora wersji teatralnej) i Trumana Capote’a (przeróbka sztuki Archibalda na potrzeby filmu). W kleszczach lęku z 1961 roku nie była pierwszą i ostatnią adaptacją prozy Henry’ego Jamesa, ale przez wielu (widzów i krytyków) wciąż uważana jest za najlepszą. Składa się na to wiele powodów, od nastrojowej muzyki Georgesa Aurica, przez wspaniałe zdjęcia Freddiego Francisa, który wykorzystał wszelkie dobrodziejstwa czarno – białego obrazu. Światło i cień wyciągają emocje, wprowadzają element zagrożenia. Do tego dochodzi montaż, który potrafi doprowadzić nieraz do zamierzonej konsternacji – sugestywne projekcje snu, obrazki z przeszłości, w końcu rzeczywistość, która wespół z tematem historii, stanowi o naturze strachu bohaterki – podejrzeniach, że w domostwie grasują duchy poprzedniej guwernantki i lokaja, odpowiedzialnych w głównej mierze za podejrzane zachowanie dzieci. To wszystko składa się na nastrój tak dobrze ujęty w polskim przekładzie tytułu – W kleszczach lęku. Z drugiej strony, oryginalne The Innocents, jako Niewinni (nawet jeżeli tytuł byłby mniej nośny marketingowo), idealnie oddałby charakter myśli, która przyświecała pisarzowi.
Można pisać jeszcze wiele ciepłych słów o produkcji, ale wypada w końcu przejść do odtwórczyni głównej roli, niezrównanej Debory Kerr. Jej panna Gidens to wychowana w czystości kobieta (prawie 40. letnia Kerr musiała zagrać 20 letnią guwernantkę z literackiego pierwowzoru), bardzo czuła i opiekuńcza. W miarę dłuższego przebywania z dziećmi nabiera podejrzeń, szuka i docieka. Jest coraz bardziej podejrzliwa, a jej twarz to studium wszystkich emocji, od wyrazu spokojnego, przez niepokój, aż do przerażenia.
Jack Clayton udowodnił, że na ekranie potrafi zadbać o napięcie, poruszyć, poprowadzić należycie aktorów, a w efekcie końcowym zaprząc, dla lepszego efektu, symbolikę. Wiele scen rozgrywa się tu na granicy napięcia seksualnego wynikającego raczej z podtekstu, a na pierwszym planie z grozy samej sytuacji. W kleszczach lęku, dziś uważany za klasyczny film grozy, jest jednak czymś więcej. Wyprzedza swoje czasy na polu realizacyjnym, zachęca widza do interpretacji, a nawet nadinterpretacji, co również moim zdaniem, w tym przypadku, jest zaletą.
Patryk Karwowski