W trakcie interwencji zbrojnej Cesarstwa Francuskiego na terenie Meksyku było sporo roboty dla jankeskich najemników pokroju ex-południowca, szarmanckiego, spokojnego Bena Trane’a, czy narwanego zawadiaki, rewolwerowca Joe Erina. Erin dowodzący swoją bandą rzezimieszków zawiera układ z Benem. Układ oparty na wspólnym interesie, nieufności, który może być definiowany mianem szorstkiej przyjaźni. Najemnicy zostają wynajęci do eskortowania pięknej markizy Marie Duvarre do tytułowego Vera Cruz położonego na meksykańskim wybrzeżu. To tam, w porcie założonym w XVI w. przez Ferdynanda Corteza rozegra się emocjonujący finał, w którym na jednej szali położona zostanie przyjaźń, złoto i piękna kobieta.
Raptem 36 lat miał reżyser, gdy przystąpił do kręcenia swojego drugiego w karierze westernu. Idąc za ciosem Robert Aldrich kontynuuje więc współpracę z Hecht-Lancaster Productions, a przy Vera Cruz dysponuje już większym budżetem (udało się go potroić i zamknąć w sumie 3 milionów dolarów). Nie można się temu dziwić, bo United Artists odpowiedzialne za dystrybucje miało powody do zadowolenia po wynikach finansowych Ostatniej walki Apacza. Robert Aldrich przenosi plan zdjęciowy do Meksyku, do obsady dołącza Gary Cooper, który dwa lata wcześniej odebrał Oscara za W samo południe.
Vera Cruz to kolejny „milowy krok” w karierze Aldricha. Budżet, plan zdjęciowy, uznani aktorzy to jedno, ale za scenariuszem do Vera Cruz idzie również nowe podejście do bohatera. Robert Aldrich musi przedstawić dwóch osobników, obu diametralnie się różniących, a jednak współpracujących ze sobą na pewnym poziomie. Joe Erin to nieokrzesany, zuchwały łotr. Zabija z uśmiechem na twarzy. Nie czuje strachu i nie zna wartości słów honor, obietnica, przywiązanie, chociaż strzela nimi tak szybko i celnie jak ze swojego rewolweru. Ben Trane jest szarmancki, elokwentny, potrafi pochylić się nad ludzką krzywdą, chociaż grzechów ma na koncie nie mniej niż Erin. Pomimo tych różnych osobowości Robert Aldrich tak skomponował swój utwór, że widz czuje się przywiązany do obu i ciężko mu w finałowym pojedynku jasno opowiedzieć się po jednej ze stron. A już na pewno trudno odgadnąć wynik starcia, bo to, że do niego dojdzie jest pewne od początku.
W Vera Cruz po raz pierwszy czuć też pazur Aldricha do przedstawienia prostych w gruncie rzeczy historii w nietuzinkowy sposób. Vera Cruz zaskakuje więc rozwiązaniami fabularnymi. W nurcie kina przygodowego, łączy delikatny romans, kino gatunkowe, pozwala widzowi zajrzeć wgłąb bohaterów, opowiedzieć się po którejś ze stron. Sam Adlrich swego czasu traktował film jako jeden ze swoich ulubionych, głównie dlatego, że mógł sportretować w jednym ujęciu bohatera i antybohatera oraz ich wspólną drogę do celu.
Dla Roberta Aldricha Vera Cruz (jako nazwa miasta powinna być pisana Veracruz) to kolejny przełomowy film. To wciąż początek reżyserskiej drogi twórcy, ale już tutaj dostał do ręki spory budżet, odległy od miejsca zamieszkania plan filmowy, gwiazdora na ekranie i możliwość nakręcenia scen batalistycznych. Vera Cruz ze swoim kontekstem historycznym (choćby lekko potraktowanym) wymagał bowiem kilku scen z użyciem setek statystów. Wyraźnie też widać pociąg reżysera do przedstawienia twardej rzeczywistości, a finalnie objawiło się to przez wykreowanie filmowego świata, który stanie się inspiracją dla takich gigantów westernu jak Sergio Leone.
Vera Cruz miał wszystko by być nazwanym ówczesnym blockbusterem. Kosztował niemało, ale zarobił jeszcze więcej. Pościgi, strzelaniny, eksplozje. Do tego emocje i ciekawie zarysowane charaktery. I to wszystko nakręcone przez twórcę, który dopiero się rozgrzewał.
Patryk Karwowski
Czas trwania: 94 min
Gatunek: western
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Roland Kibbee, James R. Webb, Borden Chase
Obsada: Gary Cooper, Burt Lancaster, Denise Darcel, Cesar Romero, Sara Montiel
Zdjęcia: Ernest Laszlo
Muzyka: Hugo Friedhofer