Kariera Aldricha układała się wzorowo. Po debiucie zrealizowanym na zlecenie (Big Leaguer) i kryminale nakręconym za własne fundusze (World for ransom) przyszedł czas na kino z większym rozmachem (przynajmniej dla reżysera). Warto przy okazji wspomnieć, że zdjęcia do drugiego filmu Aldricha trwały sześć dni, a postprodukcja miała krótkie przerwy, bo reżyser podłapywał fuchy przy kręceniu reklam, by World for ransom szczęśliwie ukończyć. To właśnie zaradność Aldricha i jego dryg do opowiadania historii zwróciły uwagę Burta Lancastera i Harolda Hechta (Hecht-Lancaster Productions). Robert Aldrich nie mógł przejść obojętnie obok propozycji nakręcenia filmu pod nowym szyldem i nie mógł przejść obojętnie obok scenariusza Jamesa R. Webba napisanego na podstawie powieści Paula Wellmana.
Aldrich oczywiście zobaczył w tym swoją wielką szansę i szybko przystąpił do pracy. Zmieniły się dla niego warunki. Reżyser miał już inne możliwości, przy boku lepszych aktorów, operatora Ernesta Laszlo, który największe sukcesy miał wprawdzie przed sobą, ale na koncie kilka znaczących tytułów i zaliczoną współpracę u reżyserów pokroju Otto Premingera, Edwarda Dmytryka czy Franka Capry. Aldrich przeskoczył z budżetu 100.000 dolarów na cały milion. Za większymi pieniędzmi stały też większe oczekiwania, ale i te reżyser spełnił, bo film okazał się sukcesem, chociaż finalnie, dzisiaj, wiele momentów ogląda się z przymrużeniem oka. Nie byłoby tak, gdyby w 1954 roku Aldrich miał mocniejszą pozycję i gdyby udało mu się skłonić wytwórnie do przeniesienia na ekran oryginalnego zakończenia z powieści.
Massai, główny bohater, ucieka z konwoju więziennego, smakuje przez chwilę widoków cywilizacji białego człowieka i ucieka na prerię. Rozpoczyna się pościg. Ostatnia walka Apacza z Burtem Lancasterem w roli rdzennego mieszkańca Ameryki to mieszanka kina akcji i melodramatu z wymownym, acz niezwykle nieprzekonującym obrazkiem Indianina, który w finale oddaje się pracy na roli w myśl porzucenia wojennej ścieżki.
Burt Lancaster nie był pierwszym, ani też ostatnim nieprzystającym na pierwszy rzut oka Amerykaninem w takiej roli, ale to właśnie jest ta rzecz, obok której ciężko mi przejść obojętnie. Wprawdzie całość ratuje naturalność i werwa Lancastera, ale błękitnych oczu, które niemiłosiernie wręcz kontrastują z nienaturalnym brązowym make-upem ciężko zapomnieć.
Aldrich w swoim trzecim filmie już wie jak utrzymać dobre tempo, jak trzymać się głównego wątku i nie stracić uwagi widza. Jego pierwszy kolorowy film nakręcony przy całym dobrodziejstwie Technicoloru i jednocześnie pierwszy western to próba zwrócenia uwagi na niesprawiedliwość względem Indian. Niestety przy trzymanej mocno w ryzach (i przez to stępionej) autorskości Aldricha brzmi to wszystko niezwykle zachowawczo, chociaż na szczęście uczciwie. Miałki wydźwięk filmu musiał mocno leżeć na sercu Roberta Aldricha. Zapewne czuł, że „jego” wersja, nawet jeżeli brutalna, byłaby przede wszystkim bliższa realiom. Dał temu wyraz dopiero w 1972 roku w Ucieczce Ulzany, filmie o podobnym podłożu fabularnym, ale o niebotycznie mocniejszej sile rażenia. No, ale lata 70. to były inne czasy.