Some make us laugh, some make us cry
These clowns only gonna make you die
Wyśpiewuje kalifornijski zespół punkrockowy The Dickies. To prawda, z tymi klownami nie ma żartów. Przyleciały na naszą planetę w statku kosmicznym – ogromnym namiocie cyrkowym. Przyleciały, by się pożywić. Krwiożercze, mięsożerne klowny wyłapują ufnych (z początku) ludzi, którzy przechadzają się po sennym miasteczku. Wykorzystują do tego cały cyrkowy asortyment, watę cukrową, tresowanego psa z balonów, teatr cieni, gumową rękawice. Zabić ich można celnym strzałem w czerwony gumowy nos.
To już by było niewiarygodne, gdyby mi się przyśniło. Jednak to nie był sen, a wytwór czyjejś wyobraźni przeniesiony na filmową kliszę. Ktoś to wymyślił, napisał scenariusz, ktoś wyłożył pieniądze. Zebrano ekipę, zatrudniono aktorów, przygotowano dekoracje, scenografie, na plan filmowy wtargnęły mordercze klowny z kosmosu. Ojców tego osobliwego pomysłu było trzech i byli braćmi, a Mordercze klowny powstały pod szyldem The Chiodo Bros. Stephen, Charles i Edward Chiodo bo o nich mowa, w latach 80. (do czasu Klownów) mieli na koncie jeden spektakularny sukces, wygląd i wykonanie Crittersów, czyli innych kultowych najeźdźców z kosmosu. O ile jednak Crittersów można było zamknąć w ogromnym nawiasie prawdopodobieństwa, bo design i geneza znalazłyby swoje miejsce na terytorium science – fiction, tak Mordercze klowny… wybaczcie. Jednak bracia Chiodo doskonale zdawali sobie sprawę z tego, na jaki absurdalny pomysł się rzucają. Statusu kultowego tytuł dorobił się już dawno, a twórcy dali świadectwo tego, jak za relatywnie małe pieniądze, przy dużej nieskrępowanej wyobraźni, zarobić krocie (przyznacie, że włożone dwa miliony, do wyciągniętych na stan obecny kilkudziesięciu milionów, robi wrażenie) i wciąż na stworzonej marce zarabiać (wisi w powietrzu serial, w 2018 roku w ofercie wydawnictwa Arrow pojawiła się zremasterowana wersja Morderczych klownów z kosmosu wzbogacona o masę dodatków).
Morderczym klownom z kosmosu udało się z jednego powodu. To był film na serio, który z „serio” nie miał za dużo wspólnego. Twórcy zrobili więc wiele, by utrzymać poważny ton, angażując do tego przaśny, ekstrawagancki, a jak się w rezultacie okazało, surrealistyczny ton. Ich estetyka zahacza (gdybyście chociaż na chwilę odsunęli cyrkowy sztafaż) o dokonania Mario Bavy (również przy wyuzdanej kolorystyce). Kolorystyka, oświetlenie na kosmicznym cyrkowym statku, to prawdziwa artystyczna wolność, którą wypada tylko pochwalić. Tematycznie filmu nie różni wiele od wspomnianych Crittersów, czy (szukając większej ilości podobieństw) od Bloba – zabójcy z kosmosu (obu wersji, oryginału z 1958 roku i remaku z 1988 roku). Jednak tu nie o temat i fabułę chodzi, a właśnie o wykonanie, dynamiczną akcję, klimat amerykańskiego miasteczka, które po raz kolejny musi odeprzeć kosmiczny atak. Niezliczoną ilość razy młodzi bohaterowie, nierzadko z dzielnym policjantem ścierali się na ulicach z kosmitami. Najczęściej też nikt im na początku nie wierzył, a dowodów próżno było szukać (te w tajemniczy sposób znikały). To wszystko standard i sztampa. A jednak powielony pomysł zagrał właśnie przez świeże podejście do wykreowanych na potrzebę filmu antagonistów i kreatywne wykorzystanie efektów praktycznych. Bardziej od wszystkich opisanych tu rzeczy, zaciekawił mnie mój osobisty odbiór filmu braci Chiodo. To bez dwóch dwóch zdań produkt, który osiadł już na stałe w popkulturze. Były gry, zabawki, komiksy. Ugruntował też pozycję klowna i jego miejsce w gatunkowym horrorze. W produkcji The Chiodo Bros wykorzystano rubaszną, pocieszną i kolorową stylistykę, a jednak dzisiaj seans dostarcza niemal halucynogennych doznań, jest koszmarnym snem na filmowej jawie, wędrówką po parku rozrywki obsługiwanym przez klownów morderców, gwałtem na dobrym smaku i obrazem, który przez swoje wyuzdane fantasmagorie pozostaje na długo z widzem.
Patryk Karwowski
Czas trwania: 88 min
Gatunek: horror, komedia
Reżyseria: Stephen Chiodo
Scenariusz: Charles Chiodo, Stephen Chiodo
Obsada: Grant Cramer, Suzanne Snyder, John Allen Nelson, John Vernon, Michael S. Siegel
Zdjęcia: Alfred Taylor
Muzyka: John Massari