Zasady, które rządzą udanym slasherem w teorii powinny być łatwe do opanowania. Jednak chociaż wielu próbuje, to ta sztuka wychodzi nielicznym. Twórcy często niepotrzebnie udziwniają, nie są pewni formuły, zawodzi casting, który odbija się negatywnie na odbiorze. Dwójka reżyserów, Scott Beck i Bryan Woods wypełnili wszystkie podpunkty wzorowo. Mamy więc Halloween i grupkę młodzieży, która szukając mocnych wrażeń trafia do domu strachów. To, co z początku wydaje im się ostrzejszą wersją wielu podobnych miejsc, w rezultacie okazuje się walką o przeżycie.
Reżyserki duet, Beck i Woods to twórcy, którzy jeszcze długo będą wiązani ze swoim scenariuszem do Ciche miejsce. I dobrze, bo skrypt do filmu Johna Krasinskiego przewietrzył trochę gatunkową stajenkę. Był oryginalny, oferował nową perspektywę dotyczącą źródła strachu, a w obsadzie była Emily Blunt. Film zebrał dobre recenzje i osiągnął świetny wynik kasowy. Dom strachów nie jest ani oryginalny, ani nie stanowi kroku milowego w horrorze, a jednak mamy wrażenie, że to slasher jakiego kino potrzebowało od dawna.
Polubiłem go głównie za powagę miejsca i sytuacji. Nie ma sztubackiej zgrywy, puszczania oka, czy igrania z widzem konwencją. Dom strachów to slasher z krwi i kości. To prawda, że schemat jest prosty, ale Scott Beck i Bryan Woods wydają się bardzo pewni siebie, bo wiedzą, że w solidności siła. Nie kombinowali również twórcy z genezą wykreowanego zła. Jako widzowie, wiemy już, że niektórych przykładów zła wcielonego nie da się wytłumaczyć. W rolę oprawców twórcy wstawili zakapturzonych „pracowników” tytułowego domu. W przebraniach klaunów, wiedźmy, czy diabła, skryci pod maskami, przeprowadzają ofiary przez kolejne pokoje, aż sami stają do konfrontacji z żądnymi emocji nastolatkami. Ikonografia antagonistów jest czytelna, a u podstaw leży cała historia i geneza gatunku. To, jakie zło w dzisiejszych czasach potrafi przybrać wizerunek, przekonamy się, gdy oprawca zdejmie maskę. Za tym idzie udana próba przełożenia motywów działania na filmowy język, ale i udane wplecenie historii głównej bohaterki w fabułę. Dziewczyna wychowana za młodu w atmosferze grozy w rodzinnym domu, który był jej osobistym domem strachów, siłę odnajdzie w trakcie Halloween. Terapia szokowa zadziałała po raz kolejny, a klauni zapłaczą, bo ponownie źle wybrali ofiarę.
Szkoda tylko jednego. Twórcy mając w zanadrzu tak urokliwy sztafaż i odnosząc się w charakterze swojej opowieści do kilku wspomnianych ikon zachowali się dość powściągliwie przy wykończeniu scen (choć nie można przy paru momentach odmówić im smaku w zaprezentowanym gore). Pod tym względem, w chociażby takim 31, obrazie nieco podobnym, Rob Zombie sprawdził się lepiej. Zabrakło więc dzikości, która z pewnością by nie zaszkodziła, a tylko pomogła. Cieszę się jednak, że Dom strachów ani przez chwile nie otarł się o przeciętność i jest w pełni satysfakcjonującym straszakiem na październikową aurę.