„Żaden z nas nie pasuje do konwencji”, mówi w pewnej chwili zły do dobrego. A może dobry do złego? Ta krótka scena dobrze charakteryzuje reżyserski styl Jima Mickle. Do końca bowiem nie wiadomo, jaki film oglądamy. Twórca zrobił więc to samo co w swoim fenomenalnym Chłód w lipcu – na przekór reszcie filmowców zapomniał o utartych szlakach, rozwiązaniach i wymieszał gatunki. Zresztą, gdy zacznie się rozmawiać o reżyserze i wspomnianym gatunku widać z jaką nonszalancją twórca podchodzi do tego słowa. Z pewnością nie chce być zaszufladkowany. Wydaje się wręcz, że broni się przed tym z całych sił. I nie można się temu dziwić, skoro decyzję o zostaniu reżyserem Mickle podjął po zobaczeniu Armii Ciemności, trzeciej części serii Martwe zło.
Zresztą zobaczcie do do tej pory wyszło spod jego ręki. Mamy na przykład post apokaliptyczny horror o wampirach Stake Land, albo trzymający w napięciu neo noir, wspomniany Chłód w lipcu jako mariaż kina zemsty i kryminału. Teraz czas na science fiction z akcją osadzoną wprawdzie w Filadelfii, ale rozłożoną na kilka dekad.
Głównym bohaterem jest gliniarz na którego nocny dyżur przypada seria zagadkowych morderstw. Ofiary doznają nagle rozległego krwotoku, w ciągu kilku sekund leżą już martwe z rozgotowanym mózgiem. Fala zgonów przetacza się przez całe miasto. Denatów nic nie łączy, motywy też nie są jasne. Cudem udaje się namierzyć sprawczynię. W szalonym pościgu dochodzi do incydentu i wydaje się, że morderca ginie. Powraca jednak po dziewięciu latach.
Jim Mickle połączył tutaj kryminał ze śledztwem i obsesją, która wykańcza policjanta. Prawie jak w Zodiaku Davida Finchera. „Sprawa” ma wpływ na wszystko co dzieje się wokół głównego bohatera. Cierpią więc na tym kontakty z najbliższymi, odbija się to na zdrowiu psychicznym i pewnie fizycznym. Śledztwo ma szansę ruszyć z miejsca dopiero przy kolejnej szczególnej fazie księżyca. Historia opowiedziana w W cieniu księżyca nie angażuje jednak tak mocno widza jak w poprzednich filmach reżysera. Jego science fiction, które gdzieś po drodze spotyka się z mistrzowskim Predestination utyka pod ciężarem kombinatorstwa i przekonania twórcy o własnym, niezwykłym talencie do spinania wątków. Sprawdzało się to w Chłodzie… mniej jednak tutaj. Mickle miał nadzieję, że chwyci nas za gardło treść, która wiąże życie osobiste postaci z przedmiotem sprawy. Stało się tak tylko po części. Nie zatracił jednak Mickle drygu do ubierania swoich historii w gustowny sztafaż. Jego obrazy w połączeniu z muzyką to kolejne wyłamywanie się z etykiety. Muzyka trwa dłużej i jest głośniejsza niż u innych, intryguje w zestawieniu z ładnymi ujęciami. Ciekawe są też same wybory przy muzycznych ilustracjach. Jeff Grace, kompozytor, który miał swój udział również przy tworzeniu ścieżki dźwiękowej Chłodu i tutaj, w W cieniu księżyca główny nacisk położył na to, by przemycić do warstwy muzycznej elementy synth wave’u. Ale to co najbardziej pozytywni zaskakuje to Boyd Holbrook zaangażowany do głównej roli. Aktor znany z kilku drugoplanowych występów w popularnych blockbusterach (Predator z 2018 roku, Logan, Zaginiona dziewczyna) sprawił niemałą niespodziankę. Wygląda i gra bardzo wiarygodnie.
W cieniu księżyca nie daje tyle frajdy co poprzednie filmy Jima Mickle, ale to dobry przykład twórcy, który nie wyłamuje się i podąża konsekwentnie swoją twórczą ścieżką. Kręci kino rozrywkowe, łączy style i gatunki, pamięta jak ważna jest muzyka, zdjęcia, wciąż próbuje wypełnić fabułę ludzkimi emocjami. Często zaskakuje i nieprzerwanie ma w zanadrzu jakiś zwrot akcji.
Patryk Karwowski
Czas trwania: 113 min
Gatunek: akcja, sci-fi
Reżyseria: Jim Mickle
Scenariusz: Gregory Weidman, Geoffrey Tock
Obsada: Boyd Holbrook, Cleopatra Coleman, Bokeem Woodbine, Michael C. Hall, Rudi Dharmalingam
Zdjęcia: David Lanzenberg
Muzyka: Jeff Grace