Pewnego razu… w Hollywood to jak „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami”. Taki jest film Tarantino, baśniowy, opowiadany z miłości do kina i gwiazd filmowych. Niczym laurka wystawiona przemysłowi i ludziom, którzy spełniają sny i fantazje widzów, a Tarantino zdaje się być kontynuatorem jakiejś chwalebnej misji. Wykorzystuje medium i całe jego dobrodziejstwo, by przedłużyć ten sen, chociażby na czas trwania filmu.
Wydaje mi się, że Pewnego razu… w Hollywood najbardziej pokochają ci ze zdiagnozowaną zaawansowaną kinofilią. To choroba nieuleczalna, która objawia się łapaniem w locie nawiązań, obrazów, ale i kontekstu z filmowego tła i wydarzeń, które są przecież niczym innym jak kroniką powtarzających się wypadków, zebranymi epizodami z życia gwiazd filmowych.
Zalążkiem dla rozwijającej się fabuły są losy aktora, który niechybnie może stać się niepotrzebny, a chwilę po tym zapomniany. Taką osobą jest Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), niegdysiejszy gwiazdor telewizyjnego przeboju i twardziel z kilku filmów dla dużych chłopców. Martwi się, że nie potrafi zapamiętać kilku linijek tekstu, obwinia się o nadużywanie alkoholu, zaraz pójdzie w odstawkę. Z pomocą mogą przyjść tylko Włosi…
Quentin Tarantino nie stosuje tym razem klasycznych dla siebie zabiegów. Próżno tu szukać napiętych jak cięciwa łuku dialogów, nie ma też intrygi, której widz mógłby się uczepić i trwać z nią w napięciu do finału. Rick Dalton to jedna z kilkudziesięciu podobnych mu biografii, ale dla twórcy jest pretekstem do przedstawienia ilustracji pewnego ważnego dla niego filmowego okresu. To czas filmowców (między innymi) partyzantów z półwyspu Apenińskiego, którzy potrafili wskrzesić niejedno aktorskie ego i podreperować jego budżet.
Czas trwania: 161 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Quentin Tarantino
Scenariusz: Quentin Tarantino
Obsada: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Emile Hirsch, Margaret Qualley, Timothy Olyphant
Zdjęcia: Robert Richardson