Miasto żywej śmierci to opowieść o specjalnych warunkach, które zaistniały, by siły piekielne mogły rozlać się po naszym świecie. W mieście Dunwich na swoje życie targnął się ksiądz. Powiesił się, a wydarzenie to zainicjowało kolejne. Przecież taka śmierć powinna coś zwiastować, coś obrazoburczego, podłego i plugawego. Oto przecież kończy ze swoim życiem sługa boży, otwierają się bramy piekieł.
Nie ma lepszej atmosfery dla nadciągającej apokalipsy (jakiejkolwiek) niż ta wykreowana przez Lucio Fulciego. Ogromna w tym zasługa klimatycznego motywu przewodniego skomponowanego przez Fabio Frizziego, ale i zdjęcia Sergio Salvatiego budują tu potrzebny nastrój czegoś ostatecznego. Miasto żywej śmierci otwiera trylogię Fulciego, w której skład wchodzi Siedem bram piekieł (część druga) i zamykający całość Dom przy cmentarzu.
Tylko na pozór może się wydawać, że użycie nazwy Dunwich w kontekście miejsca akcji jest tylko ukłonem w kierunku Lovecrafta. Oczywiście to hołd dla dżentelmena z Providence, ale również hołd dla kreowanej przez Lovecrarta aury zagrożenia, która najczęściej wynikała z czegoś nienazwanego lub trudnego do wytłumaczenia. Tak też jest u Fulciego. Chociaż preludium do makabrycznych zajść rzeczywiście jest samobójstwo księdza, to pewne wydarzenia zwiastuje kolejny przypadek. Oto podczas seansu spirytystycznego uczestniczka wpada w trans, przekracza próg śmierci i budzi się w trumnie. We wcześniejszych wizjach widzi pogrom miasteczka Dunwich i żywą śmierć na ulicach. Te i inne incydenty pokazują tylko jak Fulci pogrywa sobie z regułami i z logiką. Jednak odnosząc się do Lovecrafta wiedział, że prawdziwe zło wcale nie musi mieć konkretnej genezy czy też dających się wytłumaczyć motywów.
Zło musi po prostu zaistnieć i prowadzić do zagłady. Tak też się u Fulciego dzieje. Fantasmagorie reżysera atakują pod różnymi postaciami. Wprawdzie motywem przewodnim wydają się tu być nieumarli, ale krwawe żniwo zbierane jest pod różną postacią. Próżno więc doszukiwać się tu powiązań z jednym podgatunkiem. Fulci czerpie ze slasherów, ghost story, podrzuca zombie, które różnią się od klasycznych w każdej materii. Nie zrobił jedynie odstępstwa od zasad w jednym aspekcie, jego ekranowe okrucieństwo znowu jest liczone według najwyższej miary. Tam, gdzie dla większości twórców moment przewiercania głowy „na żywca” wiertłem jest tą chwilą, gdy kamera odwraca swój wzrok, u Fulciego skupia się na detalach spreparowanych przez ekipę Gino De Rossiego, specjalisty od charakteryzacji. Fulci z lubieżną wręcz pieczołowitością wykonał swoje gore-kompozycje trafiając w czułe podniebienie fanów brutalnych scen.
Kręcony w kilku miastach w Stanach Zjednoczonych Miasto żywej śmierci (Nowy Jork, Midway i Savannah w stanie Georgia, które „robiły” za fikcyjne Dunwich) ma jasno określony wydźwięk – zło się rozprzestrzenia i trzeba je powstrzymać. Nie wątpię, że Miasto… może podzielić widzów na tych przyjmujących wizję reżysera z pełną aprobatą i tych, którzy nie potrafią przyjąć kolejnych pomysłów z aplauzem (znikający i pojawiający się nieumarli). Wszyscy jednak powinni docenić wyjątkowy klimat, kreatywność specjalistów od efektów i złowrogi charakter opowieści.
Czas trwania: 93 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Lucio Fulci
Scenariusz: Lucio Fulci, Dardano Sacchetti
Obsada: Christopher George, Catriona MacColl, Carlo De Mejo, Michele Soavi, Fabrizio Jovine
Zdjęcia: Sergio Salvati
Muzyka: Fabio Frizzi