Ari Aster to obecnie jedyny reżyser, który jest w stanie wyzwolić ze mnie specyficzny rodzaj nerwowego śmiechu. O tak, Midsommar to raptem drugi film Astera, ale widać tutaj wyraźnie, że w żyłach Amerykanina aż kipi czarny humor. Midsommar to pułapka, soczysty owoc, w który wgryzasz się i soki rozbryzgują się po całym ubraniu. Arthousowa estetyka dreszczowca jest tu aż do przesytu męcząca, ale w swojej wymowie, przy końcowym efekcie, męcząca w satysfakcjonujący sposób.
Dani (Florence Pugh) i Christian (Jack Reynor) to para z trzy letnim stażem, a może dwu i pół letnim jak twierdzi Christian. Nawet relacje co do tego faktu zdają się być u nich rozbieżne. To ten rodzaj związku, który znajduje się na zakręcie prowadzącym przez spore urwisko. No, ale są razem, bo chociaż Christian chciałby to zakończyć, to jednak nie wypada, bo Dani doświadczyła właśnie tragedii, która wywraca życie do góry nogami. Być może wycieczka do Szwecji na święto Midsommar ich zbliży? Może odnajdą swoje szczęście, albo przynajmniej poczynią jakieś odważne kroki? Oj, poczynią!
Ari Aster to wizjoner, który kuje w gatunkowej skale własne runy. Nie ogląda się, nie czerpie, nie składa hołdów klasykom (wszelkie podobieństwa do Wicker Mana Robina Hardy’ego to przecież niezamierzone korelacje wynikające tylko z podjętego tematu kultu). Aster prezentuje swoją wizje niezwykle skrupulatnie korzystając z przebogatej mitologii i buduje z przesadną niemal pieczołowitością swoje filmowe święto letniego przesilenia. Korzysta więc nie tylko z oryginalnej, kultywowanej po dziś dzień tradycji (tańce i zabawa na polanie ze słupem majowym w centrum wydarzeń), ale ubarwia wszystko wydarzeniami, których genezy można się doszukiwać w podaniach i legendach.
Udało się Asterowi (i było to zabieg wyjątkowo sprytny) postawić widza razem z innymi „turystami”, którzy obserwują kolejne szaleństwa szwedzkich kultystów, ale i twórczą wyobraźnię reżysera. Trzeba przy tym napisać, że folk horror Astera wymyka się w każdym momencie próbom jego zaszufladkowania. Sprawdza się jako dreszczowiec z akcją w skąpanej słońcem wiosce i jako metafora rozkładu toksycznego związku włączając wszystkie jego pogrążone w „chorobie” przystanki – od nieufności, przez zdradę, aż po odrzucenie i radość płynącą z wyzwolenia.
Styl Ari Astera po dwóch filmach da się już rozpoznać, a jego samego przedstawić jako gatunkowego kuglarza na scenie horroru, który przegina w stronę hochsztaplerstwa wynikającego z przerostu formy nad treścią. Zawsze jednak wychodzi obronną ręką. Ratuje go charakter opowieści i umiejętnie budowana atmosfera. Jego bohaterowie do samego końca nie rozumieją co się dzieje, nie wiedzą jak uciec, czy można uciec, czy jest dla nich szansa, więc podporządkowują się kolejnym wydarzeniom. Są jak kukiełki na arenie, na której twórca popycha ich w kierunku kolejnych osobliwości. Nie mogą się bronić, mogą tylko biernie trwać w osobliwej makabresce, bo jak zażyjesz Astera, tak jak bohaterowie Midsommar w jednej ze scen halucynogenne grzyby, to nie możesz zrobić nic więcej jak… poddać się działaniu i mieć nadzieję na dobrą fazę.