James M. Cain, amerykański pisarz, dziennikarz i autor wielu powieści kryminalnych w 1934 roku wydał książkę zatytułowaną Listonosz zawsze dzwoni dwa razy, która została entuzjastycznie przyjęta przez czytelników i doczekała się trzech ekranizacji. Pierwsza z nich powstała w okresie włoskiego neorealizmu. Opętanie wyreżyserował w 1943 roku Luchino Visconti, jednak państwowa cenzura zakazała odtwarzania go tuż po prapremierze. Dzieło to oburzyło faszystowskich cenzorów, ponieważ opowiadało o dramacie zwykłych ludzi mieszkających na prowincji, przez co odbiegało od pompatycznej kinematografii włoskiego faszyzmu.
W 1946 roku nakręcono kolejną filmową adaptację powieści, tym razem dokonał tego amerykański reżyser Tay Garnett. Zamienił on prowincjonalne klimaty Viscontiego na mroczne, ciemne kino noir z Laną Turner i Johnem Garfieldem w rolach głównych.
Bob Rafelson, dziś już nieco zapomniany filmowiec nie nakręcił zbyt wielu obiecujących pozycji, które mogłyby mu przynieść sławę w Hollywood. Poza Pięcioma łatwymi utworami (nominacja do Oscara w 1971 roku) oraz solidnym Krew i wino z Jackiem Nicholsonem z 1996 roku, w 1981 roku stworzył kolejną ekranizację powieści Caina. Na tle jego mało spektakularnej filmografii Listonosz zawsze dzwoni dwa razy błyszczy niczym wyłowiona perła i zachwyca subtelnością.
Rafelson wspiął się więc na wyżyny swoich umiejętności i od pierwszych chwil udowadnia, że potrafi rejestrować ludzkie zachowania. Prowadzeni przez niego aktorzy przedstawiają ekranowych bohaterów z naturalną finezją i zdają się być w tym nad wyraz autentyczni. Emocje, z jakimi aktualnie się zmagają można dostrzec w oczach grających ich aktorów, które w niektórych momentach rekompensują dość oszczędną, stonowaną grę aktorską. To właśnie dyskretne, niewerbalne gesty stanowią tutaj trzon przekazu artystycznego. Wystarczy drobny ruch głową, ułożenie dłoni, trzaśnięcie butelką piwa o stół czy nonszalanckie zapalenie papierosa i bez trudu odczytujemy nastrój bohaterów Listonosza…. Wspomnianą bezpretensjonalność widać szczególnie w relacji pomiędzy głównymi bohaterami. Gdy Frank (Jack Nicholson) i Kora (Jessica Lange) patrzą na siebie, świat przestaje istnieć. Wrażenie to potęgują półzbliżenia, skierowane raz na Nicholsona, raz na Lange. W świdrujących spojrzeniach kochanków czuć napięcie, przepełnione pożądaniem połączonym z niepewnością i wahaniem.
Para hipnotyzuje się wzajemnie, przypominając zastygnięte, wręcz zamrożone posągi trzymające głowy w górze na znak gotowości do konfrontacji. Ta konfrontacja zachodzi nie tylko na drodze ich zawiłych perypetii ale również w scenach seksu, które aż kipią od zmysłowej brutalności. Ujęciom przedstawiającym współżycie głównych bohaterów brakuje wulgarności i nagości typowej dla dzisiejszego kina. Wciąż są one dość pikantne, jednak ukazane w poetycki sposób.
Erotyzm przywodzi tutaj na myśl wykwintne danie, przyprawione domieszką ostrej papryczki chili, podane w porządnej, eleganckiej restauracji. To dobre porównanie, ponieważ Frank w stosunkach damsko- męskich traktuje Korę jak dobrą potrawę, którą można skonsumować. Czy reżyser chciał zwrócić uwagę tym akcentem na problem uprzedmiotowienia kobiet czy też przeciwnie, pragnął zamanifestować fakt, że popiera dominację płci męskiej nad żeńską?
Bob Rafelson nie próbuje oceniać tej postawy. Nie sprzeciwia się jej jednak, tak jak czynił to Ridley Scott w nieśmiertelnej Thelmie i Louis, ukazując proces wyswobodzenia tytułowej Louis spod wpływu despotycznego męża i przemianę z zahukanej kury domowej w pewną siebie aktywistkę. Nie propaguje również więzi opartej na partnerstwie i równości w działaniu oraz podejmowaniu decyzji zaprezentowanej w gangsterskiej produkcji Arthura Penna Bonnie i Clyde z 1967 roku. Twórcy Listonosza… demonstrują o wiele bardziej pesymistyczną wizję dotyczącą położenia kobiet w męskiej rzeczywistości. Uświadamiają, że nawet silna i na pierwszy rzut oka wyzwolona kobieta musi respektować zdanie swojego mężczyzny i wykonywać jego polecenia, bo ostatecznie to do niego należy ostatnie słowo. „Morał” ten sprawia, że film traci na aktualności, stając się reliktem dawnych obyczajów i poglądów, co może wywoływać kontrowersje w środowiskach feministycznych bądź zniechęcać bardziej liberalnych widzów. W epoce, w której równouprawnienie uchodzi za jedno z naczelnych haseł społecznych, historia Franka i Kory rodzi nie tylko współczucie dla sytuacji wdowy Papadakis, ale także prowokuje do myślenia i zadawania pytań. Chociaż produkcja liczy już trzydzieści osiem lat, wciąż wznieca świeże dyskusje i moralny (niemoralny?) niepokój.
Wszystkie trzy filmy łączy motyw zbrodni i obrazują konsekwencje, jakie muszą ponieść za swój haniebny czyn, jednak tylko w Listonosz dzwoni dwa razy mamy do czynienia z obrazem pełnokrwistej, toksycznej relacji. Bob Rafelson idealnie rozpracowuje mechanizmy wyniszczającej miłości oraz prezentuje skutki destrukcyjnego uczucia. Z jednej strony bohaterowie są od siebie uzależnieni i kochają się na zabój, zaś z drugiej ich więź przypomina drastyczną szarpaninę na wojennym polu bitwy. Reżyser przy pomocy długich, przeciągłych ujęć, jasnych barw, powolnych ruchów kamery i rytmicznej, wręcz wesołej muzyki wprawia widza w konsternację. Wizualna lekkość mocno kontrastuje z dość poważną tematyką, co budzi efekt podskórnego napięcia, dezorientacji. Być może umieszcza on ludzką tragedię, tragedię nieszczęśliwej miłości w pozornie sielskim otoczeniu, by pokazać, że nawet największy smutek potrafimy ukryć pod maską fałszywej radości. Paradoks? Sprzeczność? A może życiowa prawda?
Listonosz dzwoni dwa razy to dzieło pełne paradoksów, niedomówień, jednak równocześnie przełomowe i odważne. W końcu nikt do tej pory nie nakręcił produkcji tak niejednoznacznej jak kryminał Rafelsona. Tytułowa przepowiednia się nie sprawdziła, bo listonosz, niestety, ku rozczarowaniu krytyków filmowych, nie zadzwonił już nigdy drugi raz.
Anna Godoń