Ocean strachu. Koszmar bezradności.

Był ciepły, słoneczny dzień początku 1998 roku, kiedy Tom i Eileen Lonerganowie, wraz z ponad dwudziestoma innymi osobami na pokładzie łodzi Outer Edge, wyruszyli z Port Douglas ku otwartej przestrzeni Morza Koralowego. Pogoda była słoneczna, niebo przejrzyste; po oddaleniu się około czterdzieści kilometrów od brzegu łódź zatrzymała się, oni zaś opuścili jej pokład. Po nieco ponad pół godzinie ruszyła w drogę powrotną już bez nich.

Elementy ich sprzętu nurkowego znaleziono w kilka dni później, rozrzucone po morzu; ich ciał nie odnaleziono aż do dziś.

Dzięki jednej z licznych błyskotliwych decyzji artystycznych, jakie powzięli twórcy Oceanu strachu, sfera inspiracji filmu kończy się właśnie w tym miejscu. Nie odnajdziemy tu żadnych nawiązań do życia osobistego pary, której historia stała się fabularnym fundamentem dzieła. Wkrótce po tragedii bowiem odnaleziono pamiętnik Toma, w nim zaś – mocno depresyjne wpisy mężczyzny. Po ich upublicznieniu, zaroiło się od alternatywnych teorii na temat zaginięcia małżonków, z dobrze zaplanowanym samobójstwem, przy współudziale organizatorów rejsu, na czele. Rzeczywistość jednak zdaje się wyraźnie wspierać najprostsze – i najbardziej dramatyczne – rozwiązanie: ich konta bankowe i polisy ubezpieczeniowe pozostały nietknięte, w morzu znaleziono ich tzw. dive slate (urządzenie służące do pozostawiania wiadomości pod powierzchnią wody) zawierające błaganie o pomoc; firma Outer Edge zaś, która przyznała się do pomyłki w liczeniu wracających na pokład pasażerów, została obarczona winą za tragedię i obciążona karą finansową, następnie zbankrutowała i zakończyła swoją działalność. Film nie zagłębia się więc w teorie spiskowe, nie wspiera jakichkolwiek „alternatywnych rozwiązań” tego, co przydarzyło się jego bohaterom. Prezentuje ich historię ograniczając ją do maksymalnie wąskiego kontekstu, koncentrując się dzięki temu na jej esencji: dramacie dwojga ludzi, pozostawionych na pastwę losu w samym środku wielkiego morza.

Reżyser i scenarzysta Chris Kentis wybiera dla swego obrazu konwencję całkowicie płaskiego, przezroczystego realizmu. Podkreśla to jeszcze mocniej prostotę fabuły, którą da się streścić w czterech zdaniach. Para zapracowanych, młodych Amerykanów – Susan (Blanchard Ryan) i Daniel (Daniel Travis) wybiera się na urlop połączony z nurkowaniem w oceanie, które odbywa się już drugiego dnia wyjazdu. Na pokładzie oprócz bohaterów znajduje się jeszcze osiemnastu pasażerów, w tym jeden zapominalski i robiący wokół siebie nazbyt wiele szumu; w wyniku zamieszania ekipa organizująca wyprawę myli się w obliczeniach, zapisując jedną z nurkujących par dwa razy. Załoga rusza w drogę powrotną chwilę przed wyznaczonym czasem, z przekonaniem, iż zabrano już wszystkich nurków; Susan i Daniel wynurzają się, jako jedyni, punktualnie, orientując się, że ich łódź zniknęła. Z początku przekonani, iż pomoc nadejdzie bardzo szybko, powoli zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, w jak dramatycznej sytuacji się znaleźli; wzbudzając coraz większe zainteresowanie nie tylko niewielkich ryb, ale również rekinów, wyczekują wciąż, coraz bardziej rozpaczliwie, ratunku, który cały czas nie nadchodzi.

Styl filmu charakteryzuje maksymalna prostota i oszczędność środków wyrazu. Zrealizowany za zaledwie kilkaset tysięcy dolarów obraz niemal w całości skupia się na postaciach dwojga głównych bohaterów i ich losach. Wrażenie jego realizmu wzmaga znajomość faktów na temat realizacji – brak udziału efektów komputerowych, filmowanie całości w prawdziwym oceanie, pośród prawdziwych rekinów. Tragedia przedstawionych postaci nie zostaje w jakikolwiek sposób „wzmocniona” – narracja prowadzona jest w ascetycznym, reporterskim stylu, zdecydowana większość scen zaś kompletnie pozbawiona jest muzycznego tła. Wyjątkiem są nieliczne fragmenty, w których kamera opuszcza arenę dramatu, ukazując wyrwane z kontekstu urywki z życia portowego miasteczka, w którym Daniel i Susan przebywali. Sekwencjom tym towarzyszy stłumione, ciemne i chłodne tło dźwiękowe na niskich częstotliwościach, dystansując widza od rzeczonych obrazów. Stajemy się uczestnikami tragedii pary, ale, niczym w Brueglowskim Upadku Ikara, toczy się ona poza oczami świata, który nie zauważa dwojga ludzi i ich cierpienia.

Film w znacznej mierze opiera się na dialogach i ich aktorskiej interpretacji, i potencjalna słabość tych elementów najprawdopodobniej stanowiłaby o klęsce dzieła. Tak się jednak nie dzieje: kontekst przeszłości bohaterów zostaje zarysowany dość oszczędnie (acz wyraziście) i w ramach tego, co o nich wiemy, ich zachowania wypadają przekonująco i realistycznie. Przedstawieni jako para nowoczesnych, zabieganych ludzi, którym trudno jest nie sprawdzić zawartości skrzynki mailowej choć przez kilka godzin, Daniel i Susan w jednej chwili zostają pozbawieni wszystkiego, co znają i na czym mogliby się oprzeć. Emocjonalna droga, jaką przechodzą w ciągu kilkudziesięciu godzin od odpłynięcia łodzi również jest dla nas wiarygodna: od szoku i niedowierzania, przez wyparcie, wściekłość, apatię i odrętwienie, wreszcie przerażenie i rozpacz, aż po ostateczną skrajną rezygnację i poddanie się w obliczu nieuchronnej śmierci. Z początku próbują nawet obrócić sytuację w żart; po kilku godzinach próbują wyładować swój gniew na sobie nawzajem, ale przede wszystkim na organizatorach wyprawy („A najlepsze jest to, że za to zapłaciliśmy!” – krzyczy w pewnej chwili mężczyzna); gdy zapada noc, a wokół nich krążą stada wygłodniałych rekinów, są już w stanie jedynie modlić się i, ze łzami w oczach, błagać niebiosa o skrócenie męki.

W okresie premiery filmu pojawiały się wszakże głosy krytyczne dotyczące tych właśnie aspektów utworu, zarzucające Kentisowi wykreowanie postaci jednowymiarowych, stereotypowych, z których losem trudno w pełni się utożsamić. Jestem w stanie, do pewnego stopnia, je zrozumieć: bohaterowie zostają w scenariuszu z pełną premedytacją uśrednieni, w zasadzie pozbawieni jakichkolwiek cech wyróżniających ich spośród milionów innych wiecznie zajętych, intelektualnie przeciętnych ludzi naszych czasów, pracoholików, którzy nie umieją wypoczywać nawet w najbardziej sprzyjającym do tego otoczeniu. Z drugiej jednak strony, zderzenie bardziej wielowymiarowych psychologicznie bohaterów z ekstremalną sytuacją, w jakiej nagle się znaleźli, mogłoby nie wypaść tak dojmująco: dla Susan i Daniela (jak i dla większości współczesnych ludzi) kontakt z naturą zaczyna się i kończy najczęściej na ekranie komputera lub telewizora (swoją wiedzę na temat życia w podwodnych głębinach bohaterowie Oceanu strachu czerpią z Tygodnia z rekinem); w jednej chwili zostają skonfrontowani z jej prawdziwym, dzikim i bezkompromisowym obliczem.

Wczesne fragmenty filmu mają intrygująco dwuznaczny nastrój; Kentis nienachalnie buduje atmosferę napięcia pomiędzy parą bohaterów. Tak jest choćby w scenie zbliżenia, do którego ostatecznie nie dochodzi; zarówno nagie i pociągające ciało Susan, jak i „przekomarzania się” obojga (dotyczące tego, czy powinni uprawiać seks, rozmawiać, czy też iść spać) mogą wydawać się z początku typowym filmowym „uatrakcyjniaczem” w oczekiwaniu na cześć właściwą spektaklu, w miarę upływu seansu docenienie wobec tych zabiegów scenariuszowych jednak rośnie. Pewnym nawiązaniem do tych wczesnych sekwencji są późniejsze kłótnie (już całkiem poważne w tonie) bohaterów o to, kto jest bardziej odpowiedzialny za dramatyczne położenie, w jakim się znaleźli: Daniel, bo chciał odpłynąć od grupy i oglądać mureny, czy też Susan, przez której napięte terminy w pracy musieli w ostatniej chwili zamienić wakacje w górskim kurorcie na wyprawę nurkową.

Powodem, dla którego Kentis umieścił w swym scenariuszu te fragmenty jest, jak sądzę, nie tylko dbałość o realizm dzieła (bardzo zresztą godna pochwały), ale także jeszcze większe uwypuklenie beznadziejności sytuacji pary: w obliczu rzeczywistości, która stała się ich udziałem w momencie odpłynięcia łodzi, nic – ich wiek, fizyczna atrakcyjność, zasobność portfela, problemy w pracy, a nawet ich wzajemne relacje – nie ma najmniejszego praktycznego zastosowania ani znaczenia. Całość ich świata sprowadza się w tym momencie do tego, czy ratunek przybędzie na czas, czy też nie. Owszem, mogliby choć spróbować płynąć przed siebie (o co zresztą również w pewnym momencie się kłócą), lecz najprawdopodobniej byłby to wysiłek zupełnie bezcelowy w obliczu silnego nurtu, który przez pewien czas manipulował ich pozycją na powierzchni wody zupełnie bez ich wiedzy oraz dziesiątek kilometrów, jakie musieliby przebyć, aby dopłynąć do brzegu. Wydaje się też, że ich zachowanie odzwierciedla całkiem prawdopodobną reakcję wielu innych osób, które, w podobnie skrajnej sytuacji, wolałyby do końca przekonywać się wzajemnie, choćby zupełnie bez wiary i ze łzami w oczach, że ich położenie nie jest aż tak tragiczne, na jakie wygląda.

W czasie swojego debiutu na ekranach kin, Ocean strachu reklamowany był jako mrożący krew w żyłach horror, rutynowo przyrównywany wówczas do Blair Witch Project (okazjonalne zestawienia ze Szczękami opierały się głównie na obecności rekinów i tym, że twórcy nie spieszą się z wprowadzeniem ich do akcji). Choć pewne cechy i motywy wspólne są obecne (niski budżet, paradokumentalna konwencja, zderzenie człowieka z dziką i tajemniczą naturą) porównanie to, podobnie jak polski tytuł filmu (oryginalny Open Water, w swej bezpośredniości i prostocie o wiele bardziej pasuje do chłodnej emocjonalnie konwencji obranej przez twórców) nie oddają jego realnego charakteru. Mimo, iż obraz Chrisa Kentisa zawiera sekwencje, które mogą widza przerazić, sednem jego wymowy jest bezsilność. Daniel i Susan znajdują się w jednej z tych niewielu sytuacji życiowych, których istnienie wolelibyśmy całkowicie wyprzeć ze świadomości – jednej z tych, w których nasze życie całkowicie zależne jest od czynników zewnętrznych oraz innych ludzi, zaś my sami nie sprawujemy nad nim kontroli w nawet najmniejszym stopniu. Uderzająca samotność bohaterów, brak stałego lądu w zasięgu wzroku, opustoszała linia horyzontu wszędzie dookoła nich – Ocean strachu, z pozoru tak minimalistyczny i reporterski w tonie i wydźwięku, okazuje się być obszerną metaforą ludzkiej bezradności i skrajnego osamotnienia.

Film Kentisa jest do głębi pesymistyczny. Nawet akcja ratunkowa w finale jedynie imituje tak tradycyjną dla kina akcji walkę z czasem, w rzeczywistości zaś pogłębia jedynie w odbiorcy poczucie beznadziei, pozbawiając go wątpliwości, iż zakończenie nie może być szczęśliwe. Nic więc dziwnego, iż utwór ten – mimo głośnego debiutu na Festiwalu w Sundance oraz bardzo pozytywnego odbioru krytyków – nie wzbudził entuzjazmu widowni, w wyniku populistycznego marketingu przygotowanej na zupełnie inne doznania. Wolimy na co dzień raczyć się pustymi frazesami o tym, że „nie ma sytuacji bez wyjścia” i „każdy jest panem własnego losu”; trudno jest zaś pamiętać o tym, jak wątłe bywają fundamenty owego komfortu, jaki na co dzień za wszelką cenę i aż do przesady staramy się sobie wytworzyć. Daniel i Susan egzystują na co dzień w świecie coraz bardziej wymyślnych „ułatwień” życia; pierwsze sceny filmu ukazują ich w codziennym pędzie, zbyt zajętych odbieraniem telefonów i wiadomości, by móc spokojnie wyruszyć na wyczekane wakacje. Jedna chwila nieodpowiedzialności i wynikającej z niej, zwyczajnej pomyłki drugiego człowieka pozostawia ich nie tylko bez wszystkich dotychczasowych udogodnień, ale również bez absolutnych fundamentów, niezbędnych do życia każdemu człowiekowi.

Niejako kulminacją emocji zawartych w utworze jest, doskonale sfilmowana i zmontowana, rozgrywająca się pośród nocnych ciemności, przy akompaniamencie dalekich odgłosów burzy sekwencja, która nie tyle kumuluje przerażenie widza, co pogrąża go w jeszcze większym przygnębieniu. Czy sztuka istotnie powinna wpędzać nas w poczucie beznadziei? Czy jej celem nie powinno być podkreślanie wartości życia, nie zaś umniejszanie jej? Wydaje się, iż, paradoksalnie, mimo jednoznacznie depresyjnego wydźwięku, Ocean strachu może spełniać również ową pozytywną, katartyczną rolę. W obliczu nagłej straty niemal wszystkiego, co stanowi o treści ludzkiej egzystencji, bohaterowie odkrywają bowiem, a my wraz z nimi, wartość tego, co w dorosłym życiu najczęściej wydaje się nam błahe i oczywiste: spokojnego urlopu, podczas którego udało się nam wypocząć, słonecznego, ciepłego letniego dnia, każdego kolejnego poranka, w którym dane jest nam obudzić się, oddychać, żyć. To oczyszczające odkrycie, nawet jeśli w sytuacji Daniela i Susan nic już nie zmieni


Jedne z najlepszych wspomnień, jakie posiadam, nierozerwalnie łączą się z morzem. Jest mi bliskie w każdym swym obliczu – w upalne, letnie wieczory, gdy jego nieporuszona tafla i łagodny szum przynosi uczucie błogości i głębokiego spokoju, ale także w ciemne, zimowe popołudnia, kiedy niesie ze sobą groźny huk wichury i rozbijających się o brzeg, sztormowych fal, nieliczni ludzie zaś chronią się w ostatnich otwartych jeszcze barach i kafejkach. Gdyby więc Ocean strachu był standardowym dreszczowcem, nieustannie starającym się wywołać w nas coraz większe przerażenie, nie byłbym dla niego wymarzonym adresatem. Horrory i thrillery bowiem bazują nie tylko (choć w znacznej mierze) na lękach uniwersalnych; ich siła oddziaływania zwiększa się, gdy udaje im się dotrzeć tam, gdzie skryte są również owe najbardziej indywidualne i intymne obawy, złe skojarzenia i ponure wspomnienia każdego z nas. Omawiany utwór nie jest jednak jednym z nich (i jako dreszczowiec raczej rozczaruje, niż zachwyci). Zdjęcia Kentisa i jego żony, Laury Lau (którzy zresztą sami uwielbiają nurkowanie), nie ukazują oceanu jako mrocznego siedliska potworów, ani rekinów jako krwiożerczych bestii. To realistyczny obraz natury, pozwalający nam dotknąć zarówno jej piękna, jak i ujawniający głęboki respekt wobec jej dzikiego, drapieżnego oblicza. Tym, co zostało jednak ze mną najmocniej po zakończeniu każdego z trzech dotychczasowych seansów tego filmu, są czysto ludzkie emocje, tak fundamentalny dla sztuki odruch współodczuwania z przedstawionymi postaciami, szczególnie tymi cierpiącymi (tu wzmocniony również dzięki rzeczywistej podstawie fabularnej dzieła). Kimkolwiek nie byliby bohaterowie Oceanu strachu, prawdziwi czy też fikcyjni, finał ich ziemskiej drogi musiał być doprawdy upiornym doświadczeniem. Ból powolnego umierania, szczególnie będąc kawałek po kawałku pożeranym przez wygłodniałe drapieżniki, jest niemożliwy do wyobrażenia. Wcale nie mniej przerażający okazuje się jednak także czysto duchowy wymiar tego cierpienia, omawiany utwór zaś naprawdę pozwala nam poczuć koszmar ostatnich kilkunastu godzin życia Daniela i Susan. Dłuższych niż całe wieki, wypełnionych oczekiwaniem na to, co coraz bardziej nieuchronne, spędzonych na obserwowaniu powoli zapadającej ciemności, dowiadując się, iż czasem poza nią naprawdę nie ma już nic.
Przemysław Brudzyński