John Huston nader skory do pochylania się nad literaturą w przypadku swoich filmów i tym razem sięgnął po książkę. Za podstawę scenariusza posłużyła powieść C.S. Forestera pod tym samym tytułem, która to ukazała się w 1935 roku z akcją osadzoną w trakcie I wojny światowej.
Charlie Allnut (Humphrey Bogart), właściciel statku „Afrykańska królowa”, który kursuje po wodach Czarnego Lądu kolejny raz dobija do wioski, w której stacjonuje misjonarz Samuel Sayer (Robert Morley) wraz z siostrą Rose (Katharine Hepburn). Rodzeństwo stara się zaszczepić chrześcijańskiego bakcyla i są to jedyne sceny, która stanowią o autorskim usposobieniu reżysera. Tubylcy wolą dopaść do rzuconego przez Charliego niedopałka od cygara niż wznosić niezrozumiałe modły w Domu Bożym. Charlie przywozi tym razem nie tylko towar, ale i paskudne wieści. Oto Niemcy są w stanie wojny z Anglią i najlepiej by było, według niego, zmienić miejsce obozowania. Nie trzeba było długo czekać na dramatyczny rozwój wypadków. Do afrykańskiej wioski wkracza niemiecki oddział, który puszcza wszystko z dymem. Nie przeżył tego Samuel, a Charlie zobowiązuje się przetransportować Rose w bezpieczne miejsce. Od tego miejsca rozpoczyna się właściwe kino drogi, a właściwie kino rzeki.
To ciekawe, że nawet po krótkim upływie czasu od seansu Afrykańską królową wspomina się lepiej niż bezpośrednio po projekcji. Nie można oczywiście zanegować faktu, że film Johna Hustona się zestarzał i to zestarzał się tak, że pierwszym szczerym komplementem, który mogę skierować pod adresem filmu to to, że jest sympatyczny, a później zastanawiać się nad kolejnymi atutami.
Afrykańska królowa jest pierwszorzędnie wyreżyserowana, akcja płynie wartko jak ta rzeka, którą podróżują bohaterowie, a całości nie sposób odmówić bezpretensjonalnego uroku (mocno już trącą myszką efekty specjalne). Chwalony za aktorskie kreacje obraz (jedyny Oscar w karierze dla Humphreya Bogarta), mnie od tej strony nie przekonuje. Relacje pomiędzy parą niedopasowanych ludzi, dla mnie są bardzo teatralne i nie przystające do miejsca i sytuacji. Taki wprawdzie był ówczesny styl, ale właśnie tu „wiek” filmu zaczyna mieć znaczenie. Wprawdzie Huston miał za zadanie nakręcić rozrywkowe kino przygodowe i wydaje się, że nie o realizm tu chodziło, a jednak mi to przeszkadzało.
Produkcja okazała się dość kosztowna zważywszy, że w centrum wydarzeń znajduje się para aktorów w łódce, przy niektórych scenach realizowanych w filmowym studiu. Na relatywnie wysoki budżet wpłynęła decyzja kręcenia w kolorze, a w 1951 roku nie każdego było na to stać i fakt, że część filmu zrealizowano w Ugandzie i Kongo. Warunki tam panujące i to jak wpłynęły na filmową ekipę z pewnością nie ułatwiły kręcenia. Humphrey Bogart zwierzał się później, że tylko on i John Huston przetrwali jako tako ciężkie warunki głównie dlatego, że hartowali się whisky, której akurat im nie brakowało.
Wystarczy zerknąć na opinie widzów i krytyków, by szybko stwierdzić, że tytuł jest powszechnie lubiany i ciężko przyczepić się do jakiegoś elementu. Zgadzam się, że w swojej kategorii przygodowego kina rozrywkowego spełnia swoje zadanie. Ma dwójkę sympatycznych bohaterów, którzy pomimo różnic ostatecznie do siebie lgną, jest i pięknie uchwycona natura, co stanowi o kolejnym atucie. A jednak pewna naiwność sprawia, że trudno mi było się w historię zaangażować. Dla fanów Bogarta i Hepburn tytuł rzecz jasna wart jest zobaczenia, ale jeżeli chodzi o nakreślenie relacji dwójki ludzi z przeciwnych biegunów, to zdecydowanie bardziej wolę inny film (pod wieloma względami podobny) Johna Hustona Bóg jeden wie, panie Allison.
Czas trwania: 105 min
Gatunek: przygodowy
Reżyseria: John Huston
Scenariusz: John Huston, James Agee, Peter Viertel, John Collier
Obsada: Humphrey Bogart, Katharine Hepburn, Robert Morley
Zdjęcia: Jack Cardiff
Muzyka: Allan Gray