Już w swoim debiucie Get Out Jordan Peele zwrócił uwagę widzów i krytyków swoim nietuzinkowym podejściem do tematu grozy. Nie dość, że nakręcił film rozrywkowy, to przy okazji wypowiedział się w sprawie ważkiej problematyki. O ile Get Out był dobrym przykładem jak dzięki kunsztowi połączyć kino ambitne z gatunkowym, to kolejny obraz amerykańskiego twórcy jest dobitnym tego wzorem.
Raptem dwa filmy uzdolnionego reżysera udowadniają, że nawet gdyby obedrzeć je ze społecznie zaangażowanej otoczki (innymi słowy, gdy ktoś nie zrozumiał przesłania, albo po prostu nie dostrzegł drugiego dna), to i tak spełniają swoją rolę klasowego, pierwszorzędnego dreszczowca. W To my Peele ponownie pod gatunkowym płaszczykiem sięga do tematów niezmiennie aktualnych nie tylko w Ameryce, chociaż wydaje się, że ze swoimi narodowymi bolączkami Peele jeszcze długo nie opuści kraju.
W filmie poznajemy czteroosobową rodzinkę, schemat z uroczego familijnego obrazka, dobrze sytuowanych (to ważne) dwa plus dwa. Jak co roku spędzają wakacje nad oceanem w Santa Cruz w Kalifornii nieopodal miejsca, gdzie w latach 80. pani domu się wychowywała. Terror w rytmie home invasion dopada rodzinę dość szybko. Oto nawiedza ich bliźniacza czwórka, lecz poniekąd inna, jakby wyszła z krzywych zwierciadeł. Tacy sami, a jednak różniący się w każdym calu. Brutalni, roszczeniowi, mają plan. „Kim jesteście?” – pyta przerażona Adelaide. „Amerykanami” – odpowiada jej lustrzane odbicie.
https://www.youtube.com/watch?v=Q-Vgd9Exy5Q