Już w swoim debiucie Get Out Jordan Peele zwrócił uwagę widzów i krytyków swoim nietuzinkowym podejściem do tematu grozy. Nie dość, że nakręcił film rozrywkowy, to przy okazji wypowiedział się w sprawie ważkiej problematyki. O ile Get Out był dobrym przykładem jak dzięki kunsztowi połączyć kino ambitne z gatunkowym, to kolejny obraz amerykańskiego twórcy jest dobitnym tego wzorem.
Raptem dwa filmy uzdolnionego reżysera udowadniają, że nawet gdyby obedrzeć je ze społecznie zaangażowanej otoczki (innymi słowy, gdy ktoś nie zrozumiał przesłania, albo po prostu nie dostrzegł drugiego dna), to i tak spełniają swoją rolę klasowego, pierwszorzędnego dreszczowca. W To my Peele ponownie pod gatunkowym płaszczykiem sięga do tematów niezmiennie aktualnych nie tylko w Ameryce, chociaż wydaje się, że ze swoimi narodowymi bolączkami Peele jeszcze długo nie opuści kraju.
W filmie poznajemy czteroosobową rodzinkę, schemat z uroczego familijnego obrazka, dobrze sytuowanych (to ważne) dwa plus dwa. Jak co roku spędzają wakacje nad oceanem w Santa Cruz w Kalifornii nieopodal miejsca, gdzie w latach 80. pani domu się wychowywała. Terror w rytmie home invasion dopada rodzinę dość szybko. Oto nawiedza ich bliźniacza czwórka, lecz poniekąd inna, jakby wyszła z krzywych zwierciadeł. Tacy sami, a jednak różniący się w każdym calu. Brutalni, roszczeniowi, mają plan. „Kim jesteście?” – pyta przerażona Adelaide. „Amerykanami” – odpowiada jej lustrzane odbicie.
To my jest ponurą satyrą na temat gettokalipsy, czyli powstania z narodu wszystkich biednych, porzuconych, tych, od których państwo się odwróciło, bezdomnych. Jordan Peele biorąc za karby społeczne rozwarstwienie wkłada w ręce rewolucjonistów nożyczki, którymi ci mają odciąć to co im w klasie uprzywilejowanej doskwiera, symbolicznie i dosłownie.
Fantastycznie reżyser operuje zarówno ogranymi schematami, jak i tymi, które zdaje się sam opracował. W każdej scenie natomiast wyraźnie zdaje się wskazywać kolejne metafory nie zapominając, że i z czarnym humorem jest mu po drodze. U Peelego protagoniści nie wywodzą się ze środowiska, które lepiej sobie w życiu radzi (dochodzi tu kwestia urodzenia, miejsca wychowania, korzeni etc.), ale są to również ludzie, którzy żyją pod kloszem, nieświadomi, bezrefleksyjnie nawet przyswajający i zagarniający wszystko, również rzeczy, które do nich zdają się nie pasować.
Jako kino pre-apokaliptyczne nie może dostarczyć happy endu nikomu. Rewolucja, jak się okazuje, nie ma sensu, bo nawet góra ofiar nic nie zmieni w różnicach, które ustanowiono przez tysiąclecia. To my jest doskonale zagrany i zrealizowany. Elisabeth Moss, której przyznaję, nie zwiastowałem szczególnej kariery, teraz w swojej wizerunkowej odsłonie piewczyni helter skelter przyprawiła mnie o dreszcze. To my jest w końcu filmem wzbudzającym niepokój (bo i tak najstraszniejszy życiowy zwrot dla dziecka następuje, gdy zakłada koszulkę thriller Michaela Jacksona) i dającym masę frajdy od strony wysublimowanego thrillera.
https://www.youtube.com/watch?v=Q-Vgd9Exy5Q
Za seans dziękuję sieci kin