Każdy inaczej przeżywa traumatyczne wspomnienia. Można roztrząsać wspomnienia, wracać do nich, codziennie przeżywać jedną chwilę. Niektórzy nie potrafią poradzić sobie z konkretnym incydentem całe lata, ba! do końca własnego życia nie otrząsną się ze straty najbliższej osoby. Jeszcze inni rzucają się w wir zajęć, by odsunąć powracające obrazki. Nie wiadomo co takiego robił Ari Folman, żeby zapomnieć, ale jego umysł wiedział jak się zachować. Przez mechanizm obronny usunął to co najbardziej bolesne. Zatarł kilka wspomnień, później dokładniej zamazał pewien okres, aż w końcu mężczyzna nie potrafił przypomnieć sobie całego epizodu z czasu wojny w Libanie. Miał jednak pewien mglisty, powracający sen, w którym ścigają go psy. W czasie rozmowy z przyjacielem już wiedział, że senna mara, to on na wojnie. Chwycił wspomnienie i wyciągał fragmenty. Pomagały rozmowy ze starymi kompanami, przywołały wspomnienia, które niczym puzzle ułożyły jego czas apokalipsy.
To niestety nie był tylko sen.
Patrzę na Walc z Baszirem nie tylko jak na kino rozliczeniowe, ale jak na walkę człowieka z własnym bolesnym brzemieniem oraz pomoc, którą może okazać kino (tutaj będąc niezwykłym połączeniem animacji z dokumentem) zachęcając do dialogu o rzeczach
najtrudniejszych Opowieść odczytuję również jako formę autoterapii dla twórcy, a dla widzów wyjątkowo bolesną podróż. Walc z Baszirem to nie tylko wojenny dokument, ale też kolejny obraz ukazujący całą groteskę działań wojennych z żołnierzami wrzuconymi gdzieś tam, gdzie się strzela. Nie piszę tak trywialnie bez powodu, bo oddziały, w których był Forman prezentują nikłą świadomość genezy konfliktu, a wysadzeni na plażę po prostu strzelają. Świeżaki, niektórzy przed pierwszym goleniem, z karabinem w ręce nie bardzo rozumieją co tam się dzieje, po czasie zrozumieli co się stało. Samą służbę odbywają z powodów niekiedy prozaicznych.