W jednym z wywiadów Robert D. Krzykowski usłyszał: „Co było pierwsze, scenariusz czy tytuł?”. I nie można się dziwić temu pytaniu, bo w kolejnych rozmowach właśnie do tytułu odnoszono się najczęściej. Reżyser zawsze zręcznie wychodził z opresji i twierdził, że pomysł na tytuł i pierwszy oficjalny 10-stronicowy skrypt przyszedł niemal równocześnie (chociaż zarys historii miał już w wieku 13 lat).
Bohaterem filmu jest Calvin Barr (Sam Elliott), który każdy wieczór kończy przy szklaneczce whisky w małym, raczej nie obleganym przez gości barze. Calvin mieszka tam, gdzie się wychował, a z najbliższych mu osób ma tylko brata. Pewnej nocy do domu zapukają służby specjalne z prośbą o pomoc. Doskonale wiedzą co zrobił na wojnie, znają jego umiejętności i nie mają wątpliwości, że po raz kolejny może przysłużyć się ludzkości. Ten zarys fabuły brzmi wciąż jakby idealnie pasujący do tytułu, a jednak film jest głównie o czymś zupełnie innym.
To dramat o radzeniu sobie z przeszłością i jako taki wypada najlepiej. Sam Elliott gra tutaj człowieka, który nie jest dumny z tego co zrobił, chociaż legenda o nim jako o żołnierzu jest przekazywana z pokolenia na pokolenie praktycznie w formie mitu. Aktor świetnie wypadł w roli doświadczonego mężczyzny, który nie powinien już nic udowadniać (tym samym tempo filmu dostosowało się do wieku aktora), a jednak, gdy zachodzi taka potrzeba, okazuje się, że z jego szkoleniem jest jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina.
Nie jest jednak tak, że The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot był totalną ściemą, wybrykiem twórcy, który złapał wszystkich na chwytliwy tytuł, a w zamian nie dał nic więcej niż film o samotności człowieka, który swego czasu zmienił losy świata. Ostatnie 30 minut to dość intensywny survival, w którym 75-letni Sam Elliott tropi bestię. Nakręcony w leśnych terenach Massachusetts prezentuje piękno tych terenów, a uchwycony przez operatora Alexa Vendlera krajobraz potrafi nie raz uderzyć swoim monumentalnym pięknem.
The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot absolutnie nie wygląda na robotę debiutanta, a raczej jak przemyślany i wyjątkowo dojrzały film. Zaskakujące jest już to, jak doświadczoną ekipę zabrał reżyser. I nie chodzi tu tylko o Sama Elliotta, czy Rona Livingstona, który zawsze spisuje się na ekranie dobrze, a na przykład o legendę, specjalistę od efektów specjalnych Douglassa Trumbulla. Trumball, który miał swój ogromny wkład w rozwój kinematografii (pracował przy Łowcy Androidów, Star Treku, był nominowany do trzech Oscarów, tutaj odpowiedzialny za wygląd Wielkiej Stopy spisał się wyśmienicie). Jest i kompozytor Joe Kraemer (Mission: Impossible – Rogue Nation, Jack Reacher), który doskonale zilustrował na swój nieco nostalgiczny, ale i gdy trzeba epicki styl rozgrywającą się akcję.
Pamiętać należy, że The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot to wciąż kino niezależne, ale w jego najbardziej szlachetnej odsłonie. Krzykowski ma smykałkę do opowiadania. Pożenił tak wiele rzeczy i w żadnym momencie się nie pogubił. Nie ma się bowiem wrażenia, że w którymś momencie The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot zatraca swojego ducha. Krzykowskiemu zawsze zależało na tym, by u podstawy leżało kino przygodowe, najlepiej z postacią będącą skrzyżowaniem Jamesa Bonda i Indiany Jonesa. Udało mu się zrobić więcej, bo ten konkretny typ człowieka, chociaż wypełnia fabularną treść filmu, nie stanowi o jego atrakcyjności. Mamy tu sporo o wojnie, uczuciach, jest i monster movie, a wszystko z wyraźnym przesłaniem o poświęceniu.
Znamienne jest padające z ust Calvina: „This is not the comic book story you want it to be”. Może i tak, ale i mi udzieliło się to, że od bohaterów jego pokroju czy ten chce, czy nie, wymaga się znacznie, znacznie więcej.