Przez pustynię w Arizonie powłócząc nogami idzie mężczyzna. Nie jest z nim najlepiej. Ma zdeformowane ciało i są to najwyraźniej jego ostatnie chwile na ziemskim padole. Wkrótce umiera. Odnalezione zwłoki bada doktor Matt Hastings i nie daje wiary, że najbliższy współpracownik profesora Deemera umarł na akromegalie, czyli chorobę spowodowaną nadmiernym wydzielaniem się hormonu wzrostu. Profesor idzie w zaparte, chociaż po prawdzie to jego eksperymenty doprowadziły i doprowadzą do kolejnych feralnych wydarzeń.
Czy ponad 60 lat od premiery Tarantuli, film uznawany za klasyk amerykańskiego science-fiction potrafi wciąż zaskoczyć? Nakręcony przez weterana gatunku Jacka Arnolda obraz w chwili powstania był jednym z wielu mu podobnych. Wyprodukowany przez Williama Allanda, który na koncie miał przede wszystkim liczne westerny, opowiadał o gigantycznej tarantuli, która grasuje na pustyni w Arizonie, a chciałaby pewnie siać spustoszenie w pobliskim urokliwym miasteczku.
Zaczęło się więc jak zwykle, od szalonego naukowca. Odpowiedzialnym był wspomniany już profesor Deemer, chociaż trzeba przyznać ze przyświecały mu chwalebne pobudki, które i dzisiaj zaprzątają głowę naukowcom. Pod tym względem i w zasadzie jedynym, tytuł zbliża się do poważnej retoryki naukowej próbując pożenić naukę z fikcją i odpowiedzieć na pytanie: „Jak w związku z powiększającą się ludzką populacją poradzić sobie z narastającym problemem wyżywienia?”. Najlepiej skupić się na miksturze, która jest zdolna powiększać. Wypadek w laboratorium i ucieczka pająka, któremu zaaplikowano wcześniej odpowiednią dawkę, skutkuje kolejnymi dramatycznymi wydarzeniami.
Biorąc pod uwagę określone czasy, technologię i co za tym idzie możliwości, efekty specjalne były skąpe (żeby nie napisać żadne). Można więc spodziewać się z jaką realizacją mamy tu do czynienia. Nie zmienia to faktu, że twórcy dwoili się i troili, żeby uwiarygodnić obraz gigantycznego pająka na ekranie. Świetnie wypadają przebieżki tarantuli po pustyni, która raz za razem robi wrażenie, jeżeli chodzi o sam krajobraz. Z pewnością oglądanie filmu Jacka Arnolda w gorszej jakości niż zremasterowana zaowocowało lepszymi wrażeniami, bo za lepszą jakością obrazu idą też wyraźniejsze przekłamania wklejanego obrazu. I tak nie raz widać wyraźnie krawędzie na górskich szczytach, gdzie powinno pojawiać się czarne cielsko, a zostało ucięte przez montaż centymetr wcześniej. Pod tym względem jeszcze większe wrażenie robią sceny z laboratorium z powiększonymi gryzoniami w klatkach. Tam mamy do czynienia z precyzyjnymi doklejkami.
Seansowi towarzyszy odpowiedni nastrój, chociaż w związku ze skąpą w wydarzenia akcją fabuła ciągnie się dość ślamazarnie, a najlepsze sceny (poza wszystkimi pustynnymi) to w gruncie rzeczy finał i płonący pająk na tle miasteczka. Ciekawostką jest, że do śmierci pająka doprowadził nalot i zrzut napalmu przez myśliwce, a ich eskadrą dowodził pilot, w którego wcielił się sam Clint Eastwood.
Tarantulę polecam, bo wpisuje się w kanon amerykańskiego kina science fiction lat 50. i 60., i warto zobaczyć na jej podstawie rozwój nie tylko gatunku, ale i nowatorski przykład użycia efektów specjalnych czy raczej zdjęciowych trików.
Czas trwania: 80 min
Gatunek: sci-fi
Reżyseria: Jack Arnold
Scenariusz: Robert M. Fresco, Martin Berkeley
Obsada: John Agar, Mara Corday, Leo G. Carroll, Nestor Paiva
Zdjęcia: George Robinson
Muzyka: Herman Stein