John Huston poprawnie, a co za tym idzie przez cały seans bezpłciowo, czyli Barbarzyńca i gejsza, który jest kinem historycznym, ale i romansem. Od strony historycznej scenariusz traktuje o konsulu Townsendzie Harrisie (w tej roli John Wayne), który został wysłany przez władze USA i urzędującego wówczas prezydenta Franklina Pierce do Japonii. Głównym celem było nawiązanie stosunków międzynarodowych, które mogłyby prowadzić do otwartej drogi handlowej. Akcja rozgrywa się w czasie ostatnich lat panowania siogunatu rodu Tokugawa.
Harris przypływa w 1856 roku ze swoją niedużą świtą do brzegów kraju kwitnącej wiśni i próbuje w wiosce Shimoda w prefekturze Shizuoka założyć pierwszy amerykański konsulat. Na miejscu spotyka się nie tylko z niechęcią, ale i czasem z jawną wrogością. Chociaż budynek mieszkalny jest Harrisowi przydzielony, to cały pobyt w wiosce można zinterpretować jako rodzaj domowego aresztu. Amerykanin, chociaż miał na celu wizytę w oddalonym o 100 mil Edo, nie jest wypuszczony poza wioskę. Gdyby chciał uprawiać samowolkę, to jasno zostały mu przedstawione warunki panujące na wiejskich traktach. Cóż może więc robić niedoszły konsul? Może na przykład zakochać się w podsuniętej mu przez gubernatora gejszy, która tutaj ma również spełniać rolę szpiega.
Gdzie tkwi szkopuł w tym z założenia interesującym filmidle? Jestem w gruncie rzeczy rozczarowany bezrefleksyjnym podejściem twórców do samej ingerencji Amerykanów na obcej ziemi. Filmowcy pokazali się tu od wyjątkowo drażniącej strony, a kulminacją jest cały fragment z chorobą cholery, którą Amerykanie przywieźli na statku. Japoński gubernator słusznie obawiając się takich właśnie wydarzeń chciał być ostrożny w przyjmowaniu kolejnych gości. Niestety, do epidemii doszło, cholera zdziesiątkowała wioskę, a Harris uwijał się jak mógł pomagając Japończykom. Za swoją pomoc został nagrodzony i z jeszcze większym orszakiem powędrował do Edo. W tej wersji wygląda to co najmniej niepoważnie, bo „zasługi” mają się nijak do wyrządzonego zła. Pisząc „w tej wersji” mam na myśli finalną, która wyszła ze studia, bo Barbarzyńca i gejsza to kolejny z niezliczonych przykładów wojny na linii reżyser produkcja. A ta była wyjątkowo zaciekła i John Huston chciał nawet usunąć swoje nazwisko z czołówki. Tutaj również poległ.
Wielce nieudany obraz, któremu nie pomógł, a być może zaszkodził, sam wielki John Wayne, ikona amerykańskiego kina, który w roli sztywnego Harrisa zachowuje się jak człowiek w niedopasowanych, za małych o kilka numerów rzeczach. Plan był oczywiście inny, a rola miała stanowić ciekawą odskocznię od wpisanego w życiorys aktora emploi. Skończyło się o tyle ciekawie, co przede wszystkim osobliwie. Fani Wayne’a muszą oczywiście Barbarzyńcę… odhaczyć. W dorobku Johna Hustona, wiedząc o problemach jakie obraz miał na stole montażowym, trzeba go umiejscowić w kategorii filmów nieudanych