Głównym bohaterem jest Lawrence Shannon (Richard Burton), były pastor, który choć kościoła nie porzucił, to już sprawowanie posługi w swojej placówce owszem. Ma problem z alkoholem i kobietami. Ulega pokusom, chociaż próbuje z tym walczyć. Jest niepoprawny i naiwny. Obecnie pracuje jako przewodnik i obwozi wycieczki po meksykańskich atrakcjach. W czasie jednej z takich eskapad, tym razem złożonej tylko z kobiet, staje się obiektem westchnień młodej Charlotte (Sue Lyon, która dwa lata wcześniej grała Lolitę u Stanleya Kubricka). Swoją drogą, Charlotte z taką samą łatwością przenosi uczucia, jak wzrok na kolejnych mężczyzn. To prowokatorka, ale Lawrence ze swoją nieporadną obroną wpada w kolejne tarapaty, szczególnie, że opiekę nad wycieczką sprawuje stara panna Judith (Grayson Hall). Niewiele brakuje, by pastor został ukrzyżowany, więc ratuje się fortelem i prowadzi autokar do nieczynnego o tej porze roku urokliwego, choć podupadającego hoteliku. Przez jedną noc ma nadzieję przekonać do swojej osoby i Judith i cały świat, a może i ugrać coś więcej. Może szacunek do samego siebie? Na miejscu szuka wsparcia w przyjaciółce, właścicielce hotelu Maxine (Ava Gardner).
W przypadku Nocy iguany mylące może być samo hasło reklamujące film. „One man… three women… one night” sprzedaje tytuł jako rozrywkę stojącą niedaleko od kina o delikatnym zabarwieniu erotycznym (zresztą sam oryginalny zwiastun również poprowadzony jest w tym tonie). Nic z tego (na szczęście). Nikt też po zapowiedzi nie podejrzewałby właściwego tematu filmu, czyli obrazu o ludziach zawieszonych w swoich życiowych rolach, nawet w konwenansach, w czasie, gdy mogą i powinni robić coś zgoła innego. Jednak adaptacja sztuki Tennessee Williamsa opowiada o czymś jeszcze. Noc iguany to moment zwrotny dla wszystkich bohaterów dramatu. Przepracowują własne kryzysy, w ciągu paru godzin zmieniają się i obierają nową drogę. Nie wiadomo, czy lepszą, ale zgoła inną. Jednak i Huston i wcześniej Williams sugerują, że każda zmiana wpłynie na materiał ludzki tylko pozytywnie.
John Huston, który miał już w swojej filmografii ponad 20 zrealizowanych filmów (a któremu w miejscu kręcenia Nocy, w Puerto Vallarta postawiono pomnik za zasługi w „rozruszaniu” zapadłej mieścinki w turystyczną atrakcję), okazał się kolejny raz świetnym specjalistą od udręczonych ludzkich charakterów. Ciężko byłoby wydobyć z człowieka tyle dramatów, gdyby nie pierwszorzędny aktorski materiał. Na czele jest charyzmatyczny Richard Burton, którego postać ze swoją strapioną naturą walczy w gąszczu własnych pokus. Reszta ról jest obsadzona równie znakomicie. Ava Gardner jako Maxine ze swoim iście płomiennym charakterem, śliczna Lyon, której Charlotte w pięć sekund zajmuje serca jak okupant obcy kraj, Grayson Hall – Judith, niczym skała i w końcu Deborah Kerr jako tajemnicza Hannah. Wszystkie postaci z ciekawie napisami rolami stanowią o sile filmu. Można mieć bowiem problem z samą historią, troszkę pretekstową, taką, by aktor mógł się zaprezentować ze swoim warsztatem. Dla mnie to nie stanowiło problemu, bo odczytywałem Noc iguany jako starcie charakterów, ale też walkę z własnym ja. To bitwa, kiedy człowiek musi zmienić swoje życie, przegonić demony. Noc iguany to dla mnie wątpliwości, ludzkie skazy, pożądanie i namiętność. Historia samej podróży i nocy w hoteliku sama w sobie nie byłaby więc interesująca, gdyby nie aktorski kwintet.
Noc iguany znalazła się na 10. miejscu wśród największych sukcesów kasowych z roku 1964. To szalenie zaskakujące zważywszy na ciężki do przeniesienia materiał Williamsa i fakt, że filmowy obraz nie należy do tych z natury czysto rozrywkowych. Być może to właśnie zrealizowana na rzecz filmu reklamowa kampania, którą wypada uznać za wątpliwej jakości, nabiła „kasę”. Koniec końców film Hustona zdobył statuetkę Oskara za najlepsze kostiumy, aktorzy zaś zostali docenieni nominacjami.