Słuchaj! Są bezdomni (firmowani facjatą Alice Coopera), którzy zachowują się jak zombie, są biblijne uniesienia, teologiczne spory, fizyka kwantowa uprawiana przez studentów w podeszłym wieku, no i on – szatan, diabeł, Belzebub, jak zwał tak zwał. I jak Ci powiem, że to wszystko znajduje się w jednym horrorze, to pomyślisz, że nie ma bata, by z tego wyszło jakieś dobro. Ale John Carpenter wszystko potrafi uszlachetnić i klimatem, i muzyką, a całość lepi tak poważną nutą, że autentycznie czekasz obgryzając palce na przybycie szatana. To rzeczywiście specyficzne dzieło i wydaje mi się, że nad wyraz mocno niedocenione. Jako część „apokaliptycznej trylogii” (w skład której wchodzi też Coś oraz W paszczy szaleństwa) kontynuuje opowieść o nie do końca rozpoznanym złu. Wszyscy bowiem wątpią i rzadko pada tu oficjalna nazwa.
To zło objawia się w formie apokaliptycznych przesłanek, zacieśniającego się sznura na grupie naukowców okupujących stary kościół i w końcu dobijającego się do bram naszego świata najmroczniejszego z mrocznych. Przez to Księcia ciemności ogląda się wciąż świetnie, bo treść wkomponowuje się w niezmienne od lat doniesienia o zbliżającym się końcu świata. Carpenter skonfrontował (jeszcze) twardo stąpających po ziemi naukowców z czymś, czego nie da się wytłumaczyć definicjami z podręczników. Seans upływa w atmosferze wyjątkowej i mrocznej (od początku do końca, bo nawet jeżeli teoretycznie nic nie czai się za rogiem, to twórca nie odpuszcza swoim muzycznym podkładem).
Smaczku dodaje fakt, iż reżyser uprawia w filmie dialog z samym sobą. Jest trochę Ataku na posterunek 13, ale przede wszystkim schemat odosobnienia znany z Czegoś. I nie trzeba było tu arktycznych bezkresnych pustkowi, by wywołać efekt podobny w samym centrum miasta.
Czas trwania: 102 min
Gatunek: horror
Reżyseria: John Carpenter
Scenariusz: John Carpenter
Obsada: Donald Pleasence, Jameson Parker, Victor Wong, Lisa Blount, Dennis Dun, Alice Cooper
Muzyka: John Carpenter, Alan Howarth
Zdjęcia: Gary B. Kibbe