Tony „Lip” Vallelonga (szanuję zabieg polskiego przetłumaczenia ksywki „Lip” na „Wara”) to nowojorski makaroniarz z krwi i kości. Pisząc „makaroniarz” chcę złapać wszystkie znane nam filmowe stereotypy dotyczące Włochów. Żyje na Bronksie wśród chłopaków z ferajny. Praktycznie jest jednym z nich, ale od prawdziwego półświatka stara się trzymać z daleka. Zna ludzi, ludzie znają jego. Obecnie pracuje jako wykidajło w klubie Copacabana, chociaż ima się różnych zawodów. Ot tak, żeby starczyło na kolejny czynsz. Wciska kit, jest wulgarny, uprzedzony rasowo, ale poczciwy. Wychowała go dzielnica, a za dzieciaka grał pewnie w baseball na ulicy z Henry Hillem i Tommym DeSimone. Wspomniany klub Copacabana łączy pośrednio historię Wary z filmem Scorsese Chłopcy z ferajny, ale to nie czas i miejsce na gangsterskie wspominki. Lokal ma przejściowe problemy i mężczyzna musi znaleźć robotę na dwa najbliższe miesiące. Jednak w przypadku Wary to nie problem i już za chwilę zostanie szoferem doktora Dona Shirleya. Nie lekarza jak sądzi, ale pianisty i kompozytora, który ma zamiar wyruszyć w trasę koncertową obierając za kierunek głębokie południe. Trasę będzie wyznaczać tytułowy Green Book (The Negro Motorist Green Book), oficjalny przewodnik po miejscach, gdzie Afroamerykanie mogą się czuć bezpiecznie.
Pomimo tego, że inspirowany prawdziwą historią Green Book (którego współscenarzystą był Nick, syn Tony’ego) uderza tak często w komediowy ton, to jest najpoważniejszym filmem w dorobku Petera Farrelly’ego. Pamiętajmy, że tandem braci Farrell (tutaj bez Bobby’ego) odpowiadał za cały szereg może i sympatycznych, nierzadko udanych, ale zawsze głupkowatych filmów (Skazani na siebie, Głupi i głupszy, Sposób na blondynkę, Kręglogłowi i inne, zawsze w podobnym tonie).
Istniało więc zagrożenie, że i tym razem Farrell popuści wodzy swojej wyobraźni i opatrzy obraz humorem, który tutaj nie pasowałby za grosz. Na szczęście reżyser jest doświadczonym filmowcem i zawał sobie sprawę co, gdzie i w jakim miejscu pasuje. Ponieważ czuje się najlepiej w gatunkowej komedii, podkręcił kilka dialogów nigdy nie zapominając o głównym przesłaniu jakie towarzyszyć powinno Green Book. To kino drogi i historia o diametralnie różnych osobach, które w specyficznych okolicznościach uczą się od siebie, biorą to co najlepsze, z czasem tworzą doskonały tandem na gruncie międzyludzkim. Są towarzyszami w podróży, stają się przyjaciółmi, ludźmi, którzy mogą na sobie polegać.
Farrell wiedział jak poprowadzić fabułę bez przystanków i w tej materii Green Book jest idealny. To skrojony na medal mainstream, potrzebny i szlachetny. Dookreślony jako buddy movie sięga do sprawdzonych schematów z amerykańskiego kina o ludziach w drodze. Chociaż Wożąc panią Daisy nie mieści się do końca w tych przykładach, to jest pierwszym tytułem, który przychodzi do głowy. Idąc dalej przypominają się tytuły, które pasują najlepiej: Samoloty, pociągi i samochody, Tommy Boy, Midnight Run, Rain Man, Nebraska to najlepsze przykłady, gdzie zgoła różni od siebie bohaterowie mają względem siebie wiele do zaoferowania. Tak jak w Green Book, zarówno Tony Wara, jak i Dr Shirley będą mieli okazję wstawić się za sobą, nauczyć się czegoś, na końcu podróży stać się innymi ludźmi, coś zrozumieć. Mam nadzieję, że tak jak i widzowie.
Nie można zapomnieć jaka jest prawdziwa rola filmu Farrella. To opowieść o walce z uprzedzeniami, o czasie, gdy musiała być wydana taka „zielona książka”. Shirley, jako zamożny człowiek, wcale nie musiał podążać na tzw. „deep south”, bo miał wystarczające audytorium na północy kraju. Robił to jednak, by nieść kaganek kultury i walczyć z rasową segregacją, choćby przez swoją postawę kulturalnego Afroamerykanina, nierzadko przewyższającego manierami i inteligencją ludzi go goszczących. To kino wciąż potrzebne, rozliczające pewien wstydliwy okres. Od strony filmowej jest wspaniale zagrane przez niezwykły duet. Viggo Mortensen wespół z Mahershala Alim dał wyjątkowy popis aktorstwa, a niezwykła chemia przełożyła się na ekranowe emocje. Nie można też nie wspomnieć o warstwie muzycznej. Oprócz samego Shirleya można usłyszeć wiele szlagierów z tamtego okresu i fani powinni być usatysfakcjonowani, bo setlista (nawet jeśli część kawałków to tylko fragmenty) jest imponująca. I tylko można mieć za złe, że premiera filmowa nie uderzyła w święta, bo Green Book ze swoim finałem pasowałby jak ulał w ten okres.