Można tylko pozazdrościć twórcy, że ma taką możliwość wypowiedzenia się za pomocą medium jakim jest kino. Można się bowiem nie zgadzać z dogmatami, które reprezentuje duński reżyser, można mieć w głębokim poważaniu jego wypowiedzi, w końcu komentować je i wyrażać dezaprobatę, a nawet piętnować. Niektóre wręcz powinno się. Szaleństwo Jacka ogląda się dobrze, ale przez cały seans, gdzieś z tyłu głowy kołacze, że ten dom to przewodnik nie tylko po ludzkiej naturze z wszystkimi jej mrokami, ale w gruncie rzeczy autotematyczny zarys nieco urażonej psychiki reżysera.
Lars Von Trier wykorzystał więc kino, by opowiedzieć o tym co go dręczy, co go wkurza, dać wyraz swojej egocentrycznej naturze. Nigdy się nie tłumaczy, ale przedstawia swój punkt widzenia, próbuje obalać, a to czego obalić się nie da, wyśmiewa. O wszystkim natomiast opowiada równolegle do rozgrywającej się historii na pierwszym planie. Tutaj bryluje Jack i niezawodny jak zawsze Matt Dillon (i to jest niezaprzeczalny atut produkcji – aktor, który po tej roli być może na dobre wróci na afisze). Jack jest narzędziem w ręku filmowego reżysera. Jest seryjnym mordercą, psychopatą, a dom, to rozpisany na kilka aktów zapis jego zbrodni. To ciekawe, że od tej strony, czysto psychotycznej natury obrazu, treść będzie z pewnością najbardziej jasna. Jack morduje w przeróżny sposób, wykazuje przy tym niemałą kreatywność, gra pod publikę, która chce więcej i więcej, a Lars wtóruje przy tym okraszając wszystko czarno smolistym humorem.
Same „incydenty” dają kolejną możliwość skomentowania i rzeczywistości i ugruntowania pozycji twórcy jako nieprzyjemnego gościa. Owe „incydenty”, jak je kulturalnie nazywa Lars Von Trier wklejając przed każdym odpowiednią planszę z numerkiem, to nie karuzela przemocy, a pojedyncze akty barbarzyństwa, które można opisać jednym przymiotnikiem – wynaturzone.
Robią jednak swoje, czyli poruszają, sprawiają, że wiercisz się niespokojnie, a seans przebiega miejscami w wyjątkowo nerwowej atmosferze. Gdy widzimy bowiem na ekranie kolejne osoby, możemy być pewni, że to ich ostatnie minuty. Pytanie tylko jak Jack wykorzysta tworzywo, by przedstawić sztukę. Pomiędzy wersami rozgrywa się bowiem to co najciekawsze, na przykład na poziomie ironicznej dyskusji o współczesnym artyzmie, przewróconych krzesłach w galeriach, które są eksponatami. Jeżeli kupka gruzu na podłodze w muzeum może być przedmiotem wycieczek, dlaczego nie może nim być dom zbudowany z ludzkich zwłok? A to tylko wierzchołek góry lodowej, wokół której dryfuje Duńczyk.
Czy nie taki powinien być właśnie film, który chciałby aspirować do miana dzieła? Zadaje pytania, prowokuje, jest niewygodny, w końcu powoduje, że ludzie opuszczają kinowe sale (jak i na moim seansie). To wszystko jest w Domu, który zbudował Jack. Tutaj nie jest ważny efekt końcowy, a budulec, którego Lars używa. Wydaje się, że przygotowywał się długo, między innymi kreując swoją postawę przed mediami, na festiwalach, wygłaszając aprobatę dla dokonań wojennych zbrodniarzy. Nie mam wątpliwości, że to pewien wizerunek.
Dla mnie Dom, który zbudował Jack to narcystyczna formuła dogodzenia samemu sobie. Lars Von Trier opowiada sobą, swoim filmowym językiem, popisuje się, brzmi jak człowiek obyty, ale wypowiedzi przeplata świadomie niezjadliwym tonem. Jest inteligentny, chociaż w odpychający sposób. Wmontowuje fragmenty swoich filmów, krzyczy, że to jego impreza i nie pozwala się do siebie zbliżyć. Dom obserwujemy jak miejsce z artystą w klatce (w tym przypadku, na szczęście). Można mieć tylko nadzieję, że ktoś zgubił klucze, a Lars von Trier poza filmowe klisze nie wyjdzie.